– Haw? – wyraził zdziwienie Semen.
Gdy nie chciał być zbyt dobrze rozumianym, posługiwał się własną osobliwą mową na bazie ukraińskiego, zawierającą ponadto słowa z licznych innych języków oraz takie przez siebie samego wymyślone.
– Wy chcecie sprzedać te konie? Sprzedawca był we wsi nowy i nie znał wszystkich mieszkańców oraz ich bzików.
– Pradat’ Karolinu? Ty s urna saszoł!
– A, kto by to kupił – Jakub wzruszył ramionami. Ty lepiej idź w swoje miejsce, bo mój drug dzisiaj nie w humorze, jeszcze zęby wybije za takie podejrzenia.
Sprzedawca parsknął śmiechem.
– Ech wy dziadki. Maść na reumatyzm, a nie zęby wybijać.
Semen uśmiechnął się z pogardą, a potem rozejrzał. Obok sklepu leżała duża ilość stalowych elementów, druty, pręty i płaskowniki. Podszedł do stosu i wyciągnął zeń metrowy kawałek pręta zbrojeniowego o średnicy mniej więcej półtora centymetra. Uniósł go nad głowę i złapawszy dłońmi za oba jego końce, zaczął giąć go z całej siły. Mięśnie napięły się pod mundurem. Mięśnie, których na zdrowy rozum od trzydziestu lat nie powinno być. Na skroniach pojawił mu się pot. Nieskończenie powoli pręt wygiął się w łuk. Ręce starca parły dalej aż wreszcie oba końce połączyły się.
– Idź w pole szukać rezerw paszowych albo pasać gęsi – poradził życzliwie sprzedawcy, po czym odwrócił się, uznając rozmowę za zakończoną. Ośmieszony podniósł z ziemi wygięty pręt i spróbował go rozprostować. Nie dał rady, mimo, że ciągnął z całej siły. Jakub wszedł do sklepu.
– Dobry.
– Dobry. Czego trza?
– Macie drut żelazny o średnicy jednego milimetra? Potrzebuję pięciu kilo.
– Nie mamy drutu – odpowiedział ajent, zezując w kąt, gdzie drut takowy leżał.
– Czego mówisz, że nie macie, jak stąd widzę, że leży?
– Posterunkowy zakazał wam sprzedawać. Profilaktyka przestępcza. Żeby utrudnić kłusownictwo.
– Linka hamulcowa tylna do roweru?
– Nie mamy.
– Srali muchy, będzie wiosna!
– Przecież pan nie ma roweru. To też do sideł.
– Do wnyków idio… Nieważne. Drut miedziany izolowany cienki dwadzieścia metrów.
– Do głuszenia ryb? Staw jest własnością straży pożarnej…
Dłoń Jakuba wystrzeliła niespodziewanie i wyszarpnął spod lady kartkę, która spoczywała ajentowi na kolanach. Był to długi spis przedmiotów, których nie należało mu sprzedawać.
– Po kiego licha mam nie kupować dętek rowerowych
– zdenerwował się.
– Zapewne zrobiłby pan z nich procę do polowań na przepiórki.
– Przekaż posterunkowemu, że jest idiotą. A ten interes to spalę ci kiedyś nad głową. Proszek do prania „Cypisek”?
– Tylko na kartki.
Jakub wyszedł. Po chwili do środka wszedł Semen.
– Dostanę może u pana drut żelazny, tak z pięć kilo? – zapytał.
Ajent przeskoczył przez ladę i wyszedł przed sklep, gdzie stał, trzymając oba konie Jakub.
– Bardzo śmieszne – powiedział.
– Dlaczego śmieszne? – udał zdziwienie egzorcysta. – Pilnuję konia znajomemu.
Semen wyszedł ze sklepu z kawałem łańcucha krowiaka w ręce.
– A to, mogę kupić? – zapytał. Ajent wyrwał mu łańcuch z ręki. – Nie!
– Dlaczego?
– Bo wy tego łańcucha użyjecie w celach przestępczych!
Obaj przyjaciele wzruszyli ramionami i zniknęli w tłumie. Niebawem odnaleźli się w tym końcu placu, gdzie czasami sprzedawano konie. Spóźnili się. Jedyny sprzedawany tego dnia ogier właśnie ładowany był na przyczepę. Nie podobało mu się to. Tupał wszystkimi czterema kopytami w podłogę. Ponadto parskał i kładł uszy po sobie. Semen podszedł bliżej i przypatrywał mu się przez kilka minut zatroskany. Jakub też podszedł. Ale nie zdążył przyjrzeć się uważnie, bo traktor ruszył przez tłum i koń odjechał.
– Coś nie tak – zauważył Semen.
– Nerwowy coś.
– Też byś był nerwowy, gdyby cię sprzedawali.
– Nie, on był zbyt nerwowy. Poza tym widziałeś, jaką miał inteligencję w oczach?
– Tak. Wiedział, kto go kupił.
– Może wartało by zrobić jakiś niewielki egzorcyzm? Miał diabła w oczach.
– Jakub, ty egzorcyzmuj swój rozum, bo jak kto spędza całe noce na cmentarzu, to potem się króliki w mózgu lęgną.
– Zakład o pół litra, że będą jeszcze z tego konia nieliche problemy.
– Ja też widzę, że będą. I nawet ci powiem, dlaczego. Wiesz ty, kto go kupił?
– Nie, nie miałem czasu się przyjrzeć.
– Marcin Bardak. Ten wieprzek z Witoldowa.
– Job twoju! Ten, co na dniach miał proces, bo zatłukł swojego konia siekierą?
– Ano. Jak pomyślę, że w wojnę miałem jego oćca na muszce i pozwoliłem mu żyć i rozmnażać się dalej, to mnie cholera bierze.
– Szkoda szkapy dla takiej świni.
– A szkoda.
– Swoją drogą, co za bałwan go sprzedał?
– Lenge ze z Majdanu Leśniowieckiego. Emigruje do Niemiec zachodnich. Ostatni Szwab w okolicy. Też się długo uchował.
– Wydawało mi się, że Młot wybił całą rodzinę.
– Nie, oszczędził dzieci. Teraz widać, że chyba głupio zrobił.
Przez tłum przepchnął się niski, gruby jak beczka, facet w berecie na głowie.
– Jakub, wszędzie cię szukałem.
– Tomasz Cieśluk. Kopę lat. Cóż cię sprowadza.
– Jakub, było dzisiejszej nocy pogryzienie. Semen skrzywił się jakby zjadł cytrynę.
– A wy wciąż o wampirach.
– Gdzie?
– Na Zarowiu. Koło austriackiego cmentarza. Coś dopadło w nocy jałówkę. Prosili, żebyś wpadł.
– Austriacki cmentarz…
– Głupoty – skwitował Semen. – Jak byłem młody, no młodszy niż teraz, to brałem udział w bitwie na Białej Górze, od której powstało to grzebiszcze. Nie widziałem tam żadnego wampira. A sam położyłem sporo Szwabów.
– Austriaków.
– Jak ktoś mówi po szwabsku to Szkop. Nu nieistotne. Żadnego takiego z zębami na brodę nie chowali.
– Za życia nie widać, czy ktoś zostanie po śmierci wampirem. Dopiero później się robią. Wiem coś o tym. Dwa razy siedziałem za profanację ludzkich tego szkieletów. Pojadę tam. Gdzieś za małe pół godzinki. Jeszcze tylko strzelimy sobie po jednym z Semenem.
– Dobra, spotkamy się u Łysenki. Bo to u niego.
– Choroszo.
Zniknął w tłumie, a oni ruszyli do wyjścia. Dziesięć minut później, w sąsiedniej uliczce, zaparkowali konie przed gospodą i weszli do środka. W gospodzie kłębił się tłum ludzi, oblewano udane interesy, rozgrzewano zziębnięte ciała setką wódki.
– Czego wy? – zagadnęła szynkarka.
– Dwa razy koktajl Królewna Śnieżka.
– Ilu krasnoludków? Jakub popatrzył na kumpla. – Ilu?
– Nu, czterdziestu.
– Koktajl Królewna Śnieżka i czterdziestu rozbójników. Dwa razy po sto.
Koktajl Królewna Śnieżka był to wynalazek pewnego miejscowego weterynarza, który sczezł z przepicia jeszcze przed wojną, ale jego pomysł nadal straszył. Koktajl robiony był w jakiś mętny sposób na bazie mleka i proszku do pieczenia. Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków miał siedem procent, Królewna Śnieżka i dwunastu krasnoludków miał dwanaście procent, Królewna Śnieżka i czterdziestu rozbójników miał czterdzieści procent, a ostatni Królewna Śnieżka i kompania gwałcicieli miał 96 procent i nie zawierał już wcale mleka. Od zwykłego spirytusu różnił się jedynie nazwą. Wypili i odczekali chwilę, aby czterdziestu rozbójników przeniknęło do krwi.
– Ech, to już nie te czasy – powiedział w zadumie Semen. – Przed wojną to były knajpy.
– Przed, która wojną? – zaciekawił się Jakub.
– Przed drugą wojną.
– A to pamiętam. U tego sympatycznego, jak mu tam Jankiela?