– Jo. Sympatyczny był Żydek. Robił taką nalewkę na imbirze, że aż się w nerkach odzywała.
– Ty popatrz, że ja już ze czterdzieści lat nie widziałem imbiru.
– A pamiętasz jak Ałmaz Paczenko cisnął nożem i przygwoździł do ściany karalucha?
– Mowa. A pamiętasz jak ten idiota strzelił z rewolweru do muchy i spadła mu lampa naftowa na łeb?
– A, jakie miał piwo…
– Ech, były czasy.
Nie zakąsili niczym. Wyszli i zaczęli się żegnać przed knajpą. Jakub właśnie wdrapywał się na konia, gdy na- szedł posterunkowy Birski.
– Witam obywatela.
– Szacunek.
– Wybieramy się gdzieś na koniku? – A co?
– Chuchnijcie obywatelu.
Jakub chuchnął, a czterdziestu rozbójników dało odczuć swą obecność w jego żołądku.
– A wiecie, co grozi za kierowanie po pijanemu? – A czym ja kieruję? – zdziwił się Jakub. Gliniarz zmieszał się lekko.
– A koniem kierujecie. Stwarzacie zagrożenie na drodze.
– E tam. Koń sam idzie, jest taki mądry, że nie trzeba nim kierować. Mało to razy zawiózł mnie do domu…
– Wy się Wędrowycz doigracie. Ponoć znowu chcieliście kupować drut na sidła?
– A widział ty kiedyś sidła w życiu? Drut mi jest potrzebny do chmielu.
– Wy nie zajmujecie się uprawą chmielu.
– Może mam zamiar? Kto wie, może ja nawet mogę sądownie zaskarżyć o blokowanie mojej inicjatywy gospodarczej?
– Słusznie – dodał Semen. To niezgodne z prawem. Co innego jakby cię tak złapali.
– Może jeszcze złapiemy – odgryzł się milicjant. – A co do pana panie Korczaszko zniszczenie tablicy „Naród z partią”, to nie jest czasem wasza sprawka?
– Co się z nią stało?
– A to, że ktoś cisnął słoikiem farby.
– Słuchaj no głupi gliniarzu, gdybym ja się zabrał za tę tablicę, to nawet nie byłoby śladu gdzie stała. Trzy dni byście zasypywali dziurę w tym miejscu.
– Ja głupi? – zdenerwował się posterunkowy. Uważajcie obywatelu.
– Mam już więcej niż sto lat. Do mamra mnie nie wsadzisz. A jeśli chcesz na pięści, to ściągaj mundur i stawaj.
Gliniarz wolał się zmyć. W całej historii miasteczka nie było nikogo, kto mógłby się pochwalić, że pokonał Semena w walce. Ostatnia próba, podjęta w gospodzie przez jakiegoś menela z Chełma, skończyła się dla tego ostatniego dłuższym pobytem w szpitalu. Zdaje się Semen usiłował go wyrzucić przez drzwi, ale mając nieco przytępiony ze starości wzrok, nie trafił zbyt precyzyjnie. Jakub pogalopował ulifcą Chełmską w stronę Białej Góry i Zarowia. Koło cerkwi minął niewielki dołek w ziemi. Uśmiechnął się do swoich myśli. To była prawie rocznica. Też tak pod koniec zimy lód skuł wodę w studni. A on w swojej młodzieńczej, no prawie młodzieńczej naiwności, wrzucił do środka granat, aby ją odetkać. No i studnię diabli wzięli.
Rozdział II
Nieskończenie głębokie są lochy Watykanu.
Kopano je w tajemnicy całymi latami. Wiele pięter w dół i w dół. Pomieściło się w nich wszystko. Tajne więzienia, sale tortur, groby różnych potomków papieży z ciemniejszych okresów historii Kościoła. Ale najważniejsze były archiwa. W naszych czasach, gdy cele więzienne zarosły pajęczyną, a wymyślne maszyny, służące do robienia bliźnim rozmaitych krzywd, stanęły na zawsze unieruchomione przez rdzę, archiwa nadal pozostały dość często odwiedzanym miejscem. Pomieściły setki ksiąg, dla których nie wystarczyło miejsca na powierzchni ziemi. Ksiąg, które stanowiły śmiertelne niebezpieczeństwo.
W jednym z takich archiwów, czterdzieści metrów poniżej powierzchni placu św. Piotra, siedzieli dwaj mężczyźni. Bez przesady można powiedzieć, że znajdowali się w najlepiej strzeżonym miejscu na ziemi. Aby się tu dostać, pokonali cały labirynt przejść i wind, wypakowany szczelnie najnowocześniejszą techniką. Minęli dziesiątki gwardzistów uzbrojonych nie w halabardy, jak ci na powierzchni, ale w pistolety maszynowe. I wreszcie zatrzasnęły się za nimi stalowe drzwi pozbawione od środka jakichkolwiek urządzeń mogących posłużyć do ich sforsowania. Mężczyźni mieli zezwolenie na otworzenie jednego tylko z dziesiątków sejfów i wyjęcie z niego tylko jednej teczki, ściśle określonego koloru.
Nad archiwum, w specjalnym pomieszczeniu czuwał zaufany archiwista. Obserwował każdy ich ruch za pomocą kamery. Nawet on nie wiedział, co konkretnie mają czytać. Znał jedynie numer sejfu i kolor teczki. Miał jasne rozkazy. Jeśli otworzą którykolwiek z innych sejfów lub wydobędą teczkę innego koloru, on naciśnie guzik. Specjalna pompa odessie z pomieszczenia powietrze. Gdy ustaną oznaki życia, do środka wejdą dwaj niepiśmienni strażnicy, włożą teczkę na miejsce, nie zapoznając się z jej zawartością, a następnie oddadzą strzały kontrolne w tył czaszek obu czytelników. Ciała zostaną spalone. W razie gdyby strażnicy wykazali się najmniejszą niesubordynacją, należało wcisnąć guzik jeszcze raz. Proste jak drut. Obraz przekazywany przez kamerę był zawsze leciutko rozmazany. Na tyle, aby nawet strażnik nie mógł czasem przeczytać dokumentów, którymi zajmować się będą upoważnieni.
Archiwista nie był w stanie opuścić pomieszczenia kontrolnego, dopóki przebywający piętro niżej będą zaznajamiać się z zasobami sejfów. Gdyby nacisnął klamkę, zanim opuszczą pomieszczenie, nastąpiłaby detonacja ładunku wybuchowego, który miał przytwierdzony za pomocą specjalnej obroży na szyi. Gdy obaj czytelnicy znajdą się na górze, dowódca warty przyśle klucz od obroży pocztą pneumatyczną. Specjalna elektroda kontrolowała cały czas pracę serca strażnika. Gdyby przypadkiem zaczął się zawał lub serce przestało mu bić, procedura wypompowywania powietrza z czytelni zaczynała się samoczynnie. Ponadto na stole w zasięgu ręki miał pistolet z jednym nabojem. Na wszelki wypadek. Do osobistego użytku, z załączoną dyspensą na samobójstwo.
Dwaj mężczyźni siedzieli w czytelni nad błękitną teczką. Pierwszy z nich był prostym księdzem. Nazywał się Herberto Saleta. W tym pomieszczeniu znajdował się po raz pierwszy (i zapewne ostatni) w życiu. Sprawiał sympatyczne wrażenie. Wysoki, szczupły, młody, ciemnowłosy, o gorejących oczach w ascetycznej twarzy. Jego towarzysz stanowił jego całkowite niemal zaprzeczenie. Niski pulchny, siwowłosy staruszek o miękkim spojrzeniu krowich oczu. Przedstawiał się jako kardynał de Agrassija. On też pierwszy się odezwał.
– Zapoznam cię teraz bracie ze szczegółami twojej misji.
– Wielki to dla mnie zaszczyt wasza eminencjo, niemniej jednak uważam, że nie zasłużyłem sobie…
– Mój drogi. W całej Portugalii nie mamy lepszego od ciebie egzorcysty. Od przyjęcia święceń przed siedmiu laty przeprowadziłeś dwadzieścia siedem spraw, z których większość sprawiała wrażenie beznadziejnych. Ponadto znasz język polski, co też nie jest bez znaczenia.
– Studiowałem filologię słowiańską…
– Ponadto kilka innych kierunków. Wiem.
– Jakie jest moje zadanie tym razem?
– No cóż, nie jest specjalnie łatwe. Powiedzmy sobie otwarcie, jeśli ci się uda będziesz pierwszym, który osiągnie sukces. Jeśli ci się nie uda, to nie zawali się od tego świat. Co najwyżej wybuchnie jakaś wojna lub epidemia. Albo pojawi się kolejny wysyp rozlicznych sekt. Może jakiś czas będzie straszyło.
– Jestem gotów ponieść ryzyko.
– Wobec tego przedstawię ci całą sprawę. W Polsce znajduje się miasto Chełm. Na wschodzie Polski, jeśli mam być konkretny. Miasto to istniało od wielu stuleci, gdy przybył tam książę Daniel, późniejszy władca halicko-włodzimierski. Zburzył pogańską świątynię, zniszczył posąg miejscowego bożka. Był to jeden z ostatnich w tej części Europy bastionów pogaństwa. Połowa dwunastego wieku. W każdym razie, konający na skutek poćwiartowania kapłan rzucił klątwę, i zapowiedział, że co sto lat będzie wracał, aby się mścić. Oczywiście, my znając w przybliżeniu datę jego powrotów, zadbaliśmy o to, żeby wysyłać tam kolejnych egzorcystów.