Выбрать главу

Ze ściany zdjął lotnicze gogle i przymierzył. Regulował przez chwilę skórzany pasek, aż trzymały się tak dobrze jak było trzeba. W nocy, w lesie lepiej, żeby żadna gałąź nie uderzyła go w oko. Ze skrzyni wydobył też niemieckie buty lotnika. Dawniej miał jeszcze kożuch, ale ten wytarł się i zeszmacił jakieś dwadzieścia lat temu. Właściciel gogli, butów i kożucha leżał sześć cali pod powierzchnią ziemi, gdzieś na wygonie koło kirkutu. Zawinięty we własny spadochron. Wylądował na ziemi szczęśliwie, ale miał pecha, bo właśnie wówczas Jakub mścił swoich żydowskich kuzynów. Choć może to sypanie soli do rozprutego brzucha i zakopywanie żywcem, to była lekka przesada. Przygotowawszy ekwipunek, egzorcysta wyszedł z bunkra. Usiadł na ławeczce przed domem i zakurzył papierosa osadzonego w drewnianej fifce. Wygrzewał się na słonku jak nieszkodliwy spokojny staruszek, który życie ma już właściwie za sobą, wszelkie problemy z babami nic go nie obchodzą i jedyną jego troską jest dokuczający mu reumatyzm. Na tym miłym zajęciu zastał go listonosz. Nadjechał na rowerze w przepisowym uniformie, z torbą pełną korespondencji, przewieszoną przez ramię.

– Dobry, przywiozłem wam emeryturę.

– Dobry. Jest wreszcie ten dodatek kombatancki? Jakub nudził o dodatku kombatanckim, od kiedy zaczął pobierać emeryturę. Nie chwalił się specjalnie swoją partyzancką przeszłością, ale większość mieszkańców wsi nawet, jeśli go nie lubiła, to przyznawała, że zasługuje na jakieś wynagrodzenie z tytułu swoich dokonań.

– Pan, panie Wędrowycz, to dostałby dwadzieścia pięć lat, a nie dodatek, gdyby się tak dowiedzieli, co pan wyrabiał w czasie wojny – powtórzył listonosz dość powszechną opinię.

– Coś jeszcze?

– Jeszcze list. Z Chełma. Ale nie z prokuratury. Jakub nie wiedział, dlaczego niby miałby dostać list z prokuratury, ale nie pogłębiał tego tematu. Podziękował, pokwitował i listonosz po krótkich pożegnaniach pojechał dalej. Egzorcysta uniósł próg i wydobywszy spod niego słoik, umieścił w nim otrzymane pieniądze. Całe swoje oszczędności trzymał w słoikach poutykanych tu i ówdzie. Miał w nich złote pięciorublówki, kanadyjskie i amerykańskie dolary, marki zachodnioniemieckie. W innych słoikach zakopanych przez jego przodków znajdowały się monety i banknoty z czasów carskiej Rosji, dwudziestolecia międzywojennego oraz szeregu okupacji. Właściwie cały zgromadzony w ziemi majątek był Jakubowi całkowicie obojętny. Na drobne wydatki zawsze mu starczało, nigdy nie musiał sięgnąć do ukrytych rezerw. Żył prosto i spokojnie. Nie przejmował się jutrem.

Noce w Wojsławicach są zazwyczaj pogodne. Czasami obfitują w wypadki o gwałtownym przebiegu, gdy na przykład komuś znudzi się zasłaniająca widok stodoła sąsiada i pójdzie ją spalić lub gdy banda tubylców postanowi wykurzyć harcerzy z ich obozowiska, jak tamtej nocy, gdy zaczyna się inna opowieść, opowieść o Tomaszu Paczence i jego obłąkanych kumplach. Ale zazwyczaj panuje spokój przerywany jedynie melodyjnym wyciem psów do księżyca lub niesionym przez wiatr pogłosem jakiejś większej rodzinnej awantury. Ta noc była cicha i spokojna.

Motor Jakuba przemknął się jak cień przez uśpiony Stary Majdan i wypadł na szosę. Jakub pędził ze zgaszonymi światłami. Nie posiadał, bowiem prawa jazdy i wolał, aby jego czterdziestoletnia gra w kotka i myszkę, którą prowadził z trzecim już pokoleniem wojsławickich stróżów prawa, nie zakończyła się właśnie wtedy, gdy ma do wypełnienia zadanie. Pędząc tak, omal nie rozjechał szarego wilka, który siedział przyczajony na drodze. Obejrzał się za nim zdezorientowany. Mijało już dobre dwadzieścia lat jak ostatni wilk w tej okolicy zginął z jego kłusowniczej ręki. Zwierzaka nie było już widać. Uciekł w pole, a może było to tylko przywidzenie. W mózgu egzorcysty zapaliła się jakaś ostrzegawcza lampka, ale zaraz zgasła. Droga wymagała pełnej koncentracji na utrzymaniu wściekle skaczącej kierownicy. Na krzyżówkach zatrzymał się na chwilę. Tomasz siedział na ławeczce, koło krzyża wkopanego w ziemię, na niezabudowanej nigdy parceli przy Grabowieckiej. U Kuraszków paliło się jeszcze światło w oknach. Tomasz wstał i zajął miejsce w przyczepie, po czym ruszyli dalej. Za cmentarzem zakręcili w polną drogę. Tu już trzeba było zapalić światła. Reflektory wyłapywały z ciemności obraz potwornych wertepów. Droga rozjechana była kołami ciężkich traktorów sowieckiej produkcji. W zagłębieniach czaiło się błoto. Było ścięte po wierzchu przez przymrozek. Lessowo- gliniaste podłoże nie przepuszczało zbyt dobrze wody. Tomasz stracił zupełnie poczucie czasu i przestrzeni. Wydawało mu się, że jadą bez końca po okropnych wądołach. W mdłej poświacie twarz, prowadzącego motor, Jakuba była straszna. Rysy wyostrzyły mu się, czupryna zwichrzyła. Wyrazu oczu nie mógł dojrzeć, twarz motocyklisty osłaniały gogle. Nie miał na głowie kasku, ale może to było i lepiej, bo ostatnio jeździł na motorze w strażackim hełmie. Pasażer przytrzymywał ręką beret, aby go nie zabrało powietrze. Przy okazji, zabezpieczał też głowę przed oderwaniem się od reszty ciała. Wjechali na jakąś górę i tu motor stanął. Rozejrzeli się. Osada ułożyła się już do snu. Tylko gdzieniegdzie paliły się jeszcze światła w oknach. Rząd latarni przy ulicy Uchańskiej pozwalał się zorientować w położeniu tej części miasteczka.

– Jesteśmy na Białej Górze? – zapytał Tomasz.

– Tak. Popatrz jak tu pięknie.

– Nie lubię tego miejsca nocą. Jeśli gdzieś ma straszyć, to właśnie tutaj.

– Powietrze jest dzisiaj bardzo klarowne. Widać nawet światełka na wieży wiertniczej koło Nowego Majdanu, a to dobre sześć albo i osiem kilometrów stąd. I tyle gwiazd.

– Czy przybyliśmy tu podziwiać krajobraz?

– Właściwie to nie, ale skoro już tu jesteśmy, to powinniśmy popatrzeć. Nigdzie nie jest powiedziane, że dożyjemy rana.

Tomasz wzdrygnął się. Może ze strachu, może na skutek chłodu. Zaparkowali motor na skraju lasu, w wąwozie. Nakryli go plandeką i posypali trochę z wierzchu chrustem, co jednak wydawało się zbyteczną ostrożnością, bo i tak był w doskonale niewidoczny. Przemknęli się na pobliski cmentarz i przyczaili za sporym kopcem usypanym mniej więcej pośrodku. Na jednym z pobliskich grobów, w miejscu dość dobrze oświetlonym przez księżyc, postawili miskę wypełnioną krwią, którą Tomasz wyłudził za jedno piwo w masami.

– I co dalej? – zapytał szeptem.

– Teraz poczekamy. Północ za pasem.

Czekali. Wiał wiatr i było coraz zimniej. Jakub rozmyślał o lotniczym kożuchu, Tomasz marzył o secie spirytusu na rozgrzewkę. Zegarek o fosforyzujących wskazówkach, który Jakub dostał na urodziny od syna, pokazał północ. W chwilę później coś zachrzęściło. W jaśniejszej plamie światła pojawiła się sylwetka. Wyglądała jak człowiek. Tomasz schwycił Jakuba za ramię.

– Strzelaj – szepnął.

– Poczekaj, niech ich się pojawi więcej.

Jeszcze kilka sylwetek przeszło, skradając się przez cmentarz. Żadna z nich jednak nie zbliżyła się do talerza z krwią. Niespodziewanie nad ich głowami zaczął krążyć nietoperz. Czekać dłużej nie miało sensu. Jakub poderwał broń i wypalił. Nie wiedział czy trafił, czy nie, bo na cmentarzu rozpętało się istne pandemonium. Zabłysły światła kilkunastu latarek rozległy się charakterystyczne gwizdy milicyjnych gwizdków. Na drodze przez las, przebiegającej obok, zaryczały syreny czterech radiowozów.

– O job twoju – wymamrotał Tomasz.

Jakub nieco bardziej otrzaskany z organami ścigania, szarpnął go za ramię.

– Chodu!

Rzucili się w las. Biegli, potykając się, co chwila i wpadając na drzewa. Gwizdy i światła latarek na chwilę zostały za nimi. Ale wkrótce rozległo się szczekanie psów i pościg ruszył właściwym tropem.