Выбрать главу

Zaczęłam wypisywać czek.

– Na kogo mam go wystawić? – spytałam.

– Na mnie. Jestem Tristram Nolan.

Z satysfakcją skonstatowałam, że to ten pan, a nie tamten niewychowany „kowboj”, jest właścicielem tego miłego sklepu. Wypisałam czek i wręczyłam mu. Stał z opuszczoną głową i czytał go tak długo, że miałam wrażenie, jakbym o czymś zapomniała.

– Nie wstawiłam daty?

– Ależ nie, wszystko w porządku – spojrzał w górę. – Patrzę na pani nazwisko. Bayliss… nie jest bardzo częste.

– Faktycznie, nie jest.

– Czy jest pani jakąś krewną Grenville’a Baylissa? To nazwisko rzucone mi w twarz akurat teraz było dla mnie takim samym zaskoczeniem, jakbym bez uprzedzenia zobaczyła je nagle na gęsto zadrukowanej stronie. Odpowiedziałam:

– Tak! – A po chwili, ponieważ nie było powodu, aby tego nie wiedział, dodałam: – To mój dziadek.

– Nadzwyczajne! – wykrzyknął właściciel sklepu. Byłam tym zaskoczona.

– Dlaczego?

– Coś pani pokażę. – Odłożył mój czek na biurko i odszedł na bok, aby wyciągnąć zza rozkładanej kanapy duży olejny obraz w pozłacanej ramie. Trzymał go, opierając jednym rogiem o biurko, a ja dostrzegłam nazwisko mojego dziadka. Podpis znajdował się w rogu obrazu, a pod nim data 1932.

– Dopiero co go kupiłem. Oczywiście trzeba go oczyścić, ale myślę, że jest uroczy.

Podeszłam bliżej, aby przyjrzeć się obrazowi. Przedstawiał piaszczyste wydmy w wieczornym świetle, a na nich dwóch gołych chłopców pochylonych nad kolekcją muszli. Było to może staroświeckie, ale doskonale zakomponowane. Mimo delikatnego kolorytu obraz tchnął życiem, jakby ci chłopcy, prowokujący swoją nagością, byli wciąż żywymi istotami, z którymi należało się liczyć.

– Chyba to dobry malarz – mówiąc to, nie mogłam ukryć dumy w głosie.

– Tak, wspaniały kolorysta. Właściciel postawił obraz na miejsce. – Czy pani zna go dobrze?

– W ogóle go nie znam, nigdy w życiu się nie spotkaliśmy.

Starszy pan nic nie odpowiedział, po prostu stał i czekał, aż wytłumaczę ten dziwny fakt.

– Dopiero teraz zdecydowałam, że najwyższy czas na spotkanie z nim. W poniedziałek jadę do Kornwalii.

– To wspaniałe. O tej porze szosy są puste, więc będzie się pani świetnie jechało.

– Nie mam samochodu. Jadę pociągiem.

– To też może być przyjemne. Życzę dużo słońca.

– Dziękuję panu bardzo.

Otworzył mi drzwi. Podniosłam walizkę.

– Zaopiekuje się pan moimi krzesłami?

– Oczywiście. Do widzenia. Przyjemnego pobytu w Kornwalii.

3

Jednak nie miałam dużo słońca. Poniedziałek zaczął się szaro i smutno. Miałam słabą nadzieję, że pogoda się poprawi, gdy pociąg ruszył w kierunku zachodnim, ale z każdym kilometrem niebo ciemniało, wzmagał się wiatr i dzień rozpłynął się w ulewnym deszczu. Zza ociekających wodą okien nie było widać nic oprócz zamazanych konturów wzgórz i zabudowań gospodarskich. Od czasu do czasu przebłyskiwały tylko skupione gęsto dachy jakiejś wioski lub przelatywaliśmy przez na wpół pustą stacyjkę jakiegoś anonimowego miasteczka.

Pocieszałam się, że od Plymouth może coś się zmieni. Miniemy Saltash Bridge i znajdziemy się jakby w innym świecie i w innym klimacie, będą tam tynkowane na różowo domki i palmy w słabym zimowym słońcu… Jasne, że nic takiego się nie zdarzyło, a tylko deszcz bezlitośnie przybierał na sile. W miarę jak patrzyłam na zalane pola i targane wichrem, bezlistne drzewa, coraz bardziej opuszczała mnie nadzieja i poczułam się zniechęcona.

Była gdzieś za kwadrans piąta, kiedy dojechałam do węzłowej stacji kolejowej, która była celem mojej podróży. Mroczne popołudnie przeszło tymczasem w zmierzch. Jednak gdy pociąg już zwalniał przy peronie, zauważyłam pojedynczą palmę, która tu wydawała się zupełnie nie na miejscu, a na tle zalanego deszczem nieba wyglądała jak złamana parasolka. Strugi ulewnego deszczu migotały w świetle neonowego napisu „St. Abbotts, przesiadka do Porthkerris”.

Kiedy pociąg stanął, zarzuciłam plecak na ramię i otworzyłam ciężkie drzwi, które natychmiast wyszarpnął mi wiatr. Aż się zakrztusiłam od nagłego uderzenia zimnego powietrza nawianego od morza w głąb lądu, toteż pospiesznie złapałam plecak i wyskoczyłam na peron. Podążyłam w ślad za główną falą wysiadających, którzy kierowali się w górę i po drewnianej kładce nad torami przechodzili do budynku stacyjnego. Miałam wrażenie, że na większość z nich ktoś czekał, a reszta przechodziła przez halę kasową w określonym celu, jakby wiedząc, że są tam toalety. Na ślepo poszłam za nimi, czując się tu bardzo obco, lecz liczyłam, że w ten sposób dotrę do postoju taksówek. Jednak na placu dworcowym nie było ani jednej.

Stanęłam z boku, mając nadzieję, że ktoś zaproponuje mi podwiezienie, ale krępowałam się kogokolwiek o to poprosić. Kiedy jednak tylne światła ostatniego samochodu znikły na wjeździe do głównej ulicy, byłam zmuszona wrócić do hali kasowej, gdzie spodziewałam się znaleźć pomoc lub radę.

W pełnym wstrętnego zapachu biurze spedycyjnym zagadnęłam bagażowego, który ustawiał jedną na drugiej klatki dla kurcząt.

– Przepraszam, chciałabym dostać się do Porthkerris. Czy jest tu gdzieś postój taksówek?

Powoli i beznadziejnie potrząsnął głową, lecz raptem jakby coś sobie przypomniał.

– Co godzinę odchodzi autobus w tamtym kierunku. – Spojrzał na wolno tykający zegar ścienny i dodał: – Jeden właśnie pani uciekł, więc będzie pani musiała poczekać.

– A czy nie można zadzwonić po taksówkę?

– O tej porze mało kto zamawia taksówkę przez telefon.

Opuściłam ciężki plecak na podłogę i przez chwilę gapiliśmy się na siebie przytłoczeni ogromem problemu. Tymczasem moje przemoczone stopy zaczęły już marznąć. Ale gdy tak staliśmy, nagle przez szum deszczu i wiatru przebił się warkot samochodu zjeżdżającego szybko ze stromego podjazdu od głównej szosy.

Podniosłam głos, aby zaakcentować wagę sprawy i powtórzyłam:

– Muszę zamówić taksówkę. Skąd mogę zadzwonić?

– Tam jest budka.

Odwróciłam się w poszukiwaniu budki, ciągnąc za sobą plecak. W tym momencie od stronu placu usłyszałam odgłos hamowania, potem trzaśniecie drzwiczek samochodu i tupot zbliżających się kroków. W następnej chwili w gwałtownie rozwartych drzwiach pojawił się mężczyzna, zamykając je natychmiast pod naporem lodowatego wiatru. Otrząsnął się przed wejściem jak pies i znikł w otwartych drzwiach biura spedycyjnego. Usłyszałam stamtąd tylko jego głos.

– Jak się masz, Ernie? Chyba macie tu dla mnie paczkę z Londynu.

– Szanowanie, panie Gardner. Co za paskudny wieczór!

– Wyjątkowo okropny. Na jezdni stoi woda. O, to chyba ta paczka. Tak, to to. Trzeba coś podpisać?

– Ano musi pan podpisać. O, tu, proszę bardzo. Wyobraziłam sobie świstek papieru przygładzany ręką na blacie stołu i ogryzek ołówka wyjęty zza ucha Ernie’ego. Ale za żadne skarby nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie słyszałam przedtem ten głos, ani dlaczego wydaje mi się tak dobrze znajomy.

– Świetnie. Dziękuję bardzo.

– Padam do nóżek i polecamy się na przyszłość. Na chwilę zapomniałam o telefonie i taksówce, natomiast obserwowałam drzwi, czekając, aż pojawi się w nich właściciel znajomego głosu. Wyszedł, niosąc olbrzymie pudło oblepione czerwonymi nalepkami z napisem „Uwaga: Szkło!”, toteż najpierw widać było długie nogi w niebieskich dżinsach ubłoconych po kolana i czarną nieprzemakalną kurtkę ociekającą strugami wody. Był z gołą głową, więc mokre, czarne włosy przylepiły mu się do czaszki. Dopiero teraz zobaczył mnie i stanął jak wryty, trzymając przed sobą paczkę, jakby składał ją w ofierze. W jego ciemnych oczach zamigotało początkowo zaskoczenie, potem błysk świadczący o tym, że mnie poznał. W końcu twarz rozjaśniła mu się uśmiechem, kiedy zawołał: „O, Boże!”