To był ten młody człowiek, który sprzedał mi dwa krzesełka z wiśniowego drzewa.
Stałam z rozdziawionymi ustami i niejasnym poczuciem, że ktoś zrobił mi niesmaczny kawał. Nawet gdybym kiedykolwiek bardziej niż teraz potrzebowała obecności jakiejś życzliwej osoby, byłby to ostatni człowiek na kuli ziemskiej, którego chciałabym ponownie napotkać. A już ostatnią kroplą, która przelała ten kielich goryczy, było to, że musiał akurat zobaczyć mnie tak przemoczoną i zdesperowaną. On tymczasem uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Co za fantastyczny zbieg okoliczności! Cóż pani tu robi?
– Dopiero co wysiadłam z pociągu.
– Dokąd się pani wybiera? Musiałam mu odpowiedzieć.
– Do Porthkerris.
– Czy ktoś po panią przyjechał?
Już miałam ochotę skłamać i powiedzieć mu „tak”, aby tylko się go pozbyć. Nigdy jednak nie umiałam dobrze kłamać, toteż musiałby domyślić się prawdy. Powiedziałam więc „nie” i dodałam, aby to zabrzmiało wiarygodnie, że potrafię dać sobie radę sama.
– Właśnie chciałam zadzwonić po taksówkę.
– To by strasznie długo trwało. Akurat jadę do Porthkerris, podwiozę panią.
– Och, niech pan sobie nie robi kłopotu…
– To żaden kłopot, i tak tam jadę. Czy to cały pani bagaż?
– Tak, ale…
– Idziemy!
Wciąż się wahałam, ale on wyglądał na zdecydowanego otwierając drzwi i przytrzymując je ramieniem, aby mnie przepuścić. Toteż w końcu wysunęłam się za nim w burzliwą ciemność wieczoru. W przyćmionym świetle zobaczyłam zaparkowany samochód typu minivan na światłach postojowych. Młody mężczyzna zatrzasnął drzwi za sobą, podszedł do wozu, delikatnie ułożył z tyłu swoją paczkę, odebrał ode mnie plecak i położył go obok, przykrywając pobieżnie obie rzeczy plandeką. Stałam z boku i przyglądałam mu się, wtedy mnie ponaglił: „Proszę wsiadać, bo oboje przemokniemy do nitki”. Tak też postąpiłam, usadawiając się na siedzeniu obok kierowcy i ściskając torbę między kolanami. Prawie równocześnie on też wsiadł, mocno trzaskając drzwiami i natychmiast włączył silnik, jakby nie chciał tracić ani chwili czasu. Z głośnym warkotem wyjechaliśmy od stacji pod górę, aby po chwili skierować się już na główną szosę w stronę Porthkerris.
Mój nowy znajomy zagaił:
– Teraz proszę mi powiedzieć coś więcej. Myślałem, że pani mieszka w Londynie.
– W ogóle to mieszkam.
– A tu przyjechała pani na urlop?
– Coś w tym rodzaju.
– To brzmi tyleż dobrze, co niejasno. Czy ma tu pani jakichś znajomych, żeby się u nich zatrzymać?
– Tak… nie… nie wiem.
– Nie rozumiem, co to znaczy?
– To znaczy po prostu, że nie wiem – zabrzmiało to niegrzecznie, ale nie mogłam nic na to poradzić. Czułam, że nie panuję nad tym, co mówię.
– Jednak jeszcze przed Porthkerris musi się pani zdecydować albo spędzi pani noc na plaży.
– Dziś… zatrzymam się w hotelu.
– Wspaniale. W którym? – Ponieważ napotkał tylko moje rozgoryczone spojrzenie, dokończył dość rozsądnie: – Jeśli nie będę wiedział, który to ma być hotel, to dokąd mam panią zawieźć?
Ponieważ przycisnął mnie do muru, przyznałam się:
– Nie rezerwowałam miejsca w żadnym hotelu. Sądziłam, że wystarczy zrobić to po przyjeździe. Mam nadzieję, że tu jest jakiś hotel?
– Porthkerris żyje z hotelarstwa. W każdym domu są tu kwatery do wynajęcia. Z tym, że o tej porze roku większość z nich jest nieczynna.
A czy pan zna jakieś, które są czynne?
– Tak, ale to zależy, ile pani jest w stanie zapłacić.
Spojrzał kątem oka na moje połatane dżinsy, zdeptane buciki i stary skórzany płaszcz obramowany futrem. Ubrałam się tak, aby było mi ciepło i wygodnie, ale w tej chwili to wszystko miało wygląd i zapach zmokłego psa.
– Mamy do wyboru dwie skrajności. Jedna z nich to hotel „Zamek” na wzgórzu, w którym trzeba przebierać się do kolacji w strój wieczorowy, a do tańca przygrywa trzyosobowa kapela. Druga możliwość to pani Kernów, która wynajmuje pokoje ze śniadaniem na Rybackim Zaułku pod numerem dwa. Osobiście polecam panią Kernów. Mieszkałem u niej przez trzy miesiące, zanim nie znalazłem sobie własnego kąta, i wiem, że ceny u niej są przystępne.
Przyciągnął tym moją uwagę.
– Własnego kąta, to znaczy, że pan tu mieszka?
– Tak, od jakichś sześciu miesięcy.
– A co robił pan w sklepie na New Kings Road, gdzie kupowałam krzesła?
– Po prostu przez dzień lub więcej pomagałem właścicielowi.
Dojeżdżaliśmy do skrzyżowania. Kiedy zwalniał, odwrócił się do mnie i zapytał:
– Odebrała już pani te krzesła?
– Jeszcze nie, ale zapłaciłam za nie, tak że będą czekały tam do mojego powrotu.
– To dobrze – podsumował młody człowiek.
Przez pewien czas jechaliśmy w milczeniu. Minęliśmy wieś, potem kawałek pustej okolicy wysoko nad poziomem morza. Dalej szosa znów wiodła w dół, a po jej obu stronach rosły drzewa o pniach i gałęziach powykręcanych przez wiatr. Za nimi, dużo poniżej nas, przebłyskiwały światła małego miasteczka.
– Czy to Porthkerris?
– Tak. I już za chwilę będzie pani musiała mi powiedzieć, czy decyduje się na „Zamek” czy na Rybacki Zaułek.
Przełknęłam ślinę. O „Zamku” nie mogło być mowy, ale zdawałam sobie sprawę, że wybierając Rybacki Zaułek biorę na siebie zobowiązanie wobec tego despotycznego osobnika. Jedynym powodem mojego przyjazdu do Porthkerris była chęć ujrzenia Grenville’a Baylissa, a miałam niemiłe przeczucie, że jeśli zaangażuję się w znajomość z tym facetem, on przyczepi się do mnie jak rzep.
– Nie, na pewno nie „Zamek”… – zaczęłam, próbując zasugerować, że może istnieje jeszcze inna, skromniejsza możliwość, ale on uciął krótko.
– To świetnie. Pani Kernów z Rybackiego Zaułka to jest właśnie to. Nie będzie pani żałować.
Moje pierwsze wrażenia ha temat Porthkerris, wśród ciemności i siąpiącego deszczu, były, delikatnie mówiąc, mieszane. Przy takim niezdrowym powietrzu miasteczko było jak wymiecione z mieszkańców. Opustoszałe, mokre uliczki, odbijały światła latarń, rynsztokami płynęła woda.
Z dużą szybkością wjechaliśmy w zawiłą plątaninę zaułków i alejek, to wyłaniając się na drodze okrążającej port, to wpadając znów w labirynt brukowanych uliczek z przypadkowo rozrzuconymi domkami. W końcu dostaliśmy się na wąską ulicę zabudowaną szarymi, szeregowymi domkami, których frontowe drzwi otwierały się wprost na chodnik. Wyglądały one nobliwie i przyzwoicie. Przez koronkowe firanki w oknach przeświecały figurki dziewczynek z psami lub duże zielone doniczki z roślinami. Nareszcie zwolniliśmy i samochód stanął.
– Jesteśmy na miejscu. – Mój towarzysz wyłączył silnik.
Wtedy można było usłyszeć szum wiatru i przebijający się przezeń huk morza. Potężne bałwany rozbijały się o wybrzeże, powracając z przeciągłym świstem.
– Przepraszam – dodał – ale nie znam pani nazwiska.
– Rebeka Bayliss. A pan?
– Joss Gardner… to zdrobnienie od Jocelyna, nie od Józefa.
Z tą pożyteczną informacją wysiadł z wozu i zadzwonił do drzwi. Czekając na odpowiedź, zabrał się do wyjmowania mojego plecaka spod plandeki. Gdy go już wyciągnął, drzwi uchyliły się i mój opiekun znalazł się w smudze światła.
– Ach, Joss!
– Dobry wieczór, pani Kernów.
– Co tu robisz o tej porze?
– Przywiozłem pani gościa. Powiedziałem jej, że pani ma najlepszy hotel w Porthkerris.