– O Boże, nie jestem przygotowana do przyjmowania gości o tej porze roku. Ale proszę, wejdźcie, nie stójcie na dworze w taką pogodę. Tom jest na posterunku straży przybrzeżnej, chyba mieli tam jakiś alarm, ale nie wiem dokładnie, nie słyszałam żadnych wystrzałów rakietowych…
Jakoś znaleźliśmy się w środku, ledwo mieszcząc się we trójkę w ciasnym przedpokoju.
– Chodźcie, usiądźcie przy kominku, tu jest ciepło… Może napijecie się herbaty?
Przeszliśmy za nią do małego, zagraconego, lecz przytulnego saloniku. Kobieta przyklękła, żeby rozpalić przygasły ogień i dosypać węgla. Po raz pierwszy miałam Wtedy sposobność jej się przyjrzeć. Zobaczyłam drobną starszą panią w okularach, w kapciach i fartuszku osłaniającym porządną brązową sukienkę.
– Naprawdę nie chodzi nam o herbatę – wyjaśnił mój towarzysz – tylko chcielibyśmy wiedzieć, czy Rebeka będzie mogła u pani przenocować, jedną noc lub więcej.
Starsza pani podniosła się od kominka.
– No, nie wiem… – zaczęła, mierząc mnie pełnym wątpliwości spojrzeniem.
Biorąc pod uwagę mój wygląd i zapach zmokłego psa, nie dziwiłam się zbytnio jej wątpliwościom. Chciałam coś powiedzieć, ale Joss mnie wyprzedził, nim zdążyłam otworzyć usta.
– Ona jest bardzo porządną osóbką, która na pewno nie wyniesie pani łyżek z kredensu. Ręczę za nią.
– No… – zaczęła pani Kernów z uśmiechem, przy czym zauważyłam, że ma ładne, bladoniebieskie oczy. – Pokój jest pusty, więc mogłaby zostać. Ale nie mogę dziś podać jej kolacji, bo nie spodziewałam się nikogo i nie mam w domu nic oprócz kilku ciasteczek.
– W porządku – odparł Joss. – Już ja ją nakarmię.
Próbowałam zaprotestować, ale znów nie dopuścił mnie do głosu.
– Zostawiam ją tutaj, żeby się rozgościła i rozpakowała. Potem przyjadę po nią, tak około… – tu spojrzał na zegarek – wpół do ósmej. W porządku?
Rzucił obojętne spojrzenie w moim kierunku.
– Pani jest aniołem, pani Kernów. Kocham panią jak własną matkę! – Objął ją ramieniem i ucałował.
Wyglądała, jakby była tym zachwycona, toteż Joss obdarzył mnie radosnym uśmiechem, rzucił: „No to na razie”, i wyszedł. Usłyszałyśmy z ulicy warkot jego samochodu.
– To uroczy chłopak – poinformowała mnie pani Kernów. – Mieszkał u mnie przez trzy miesiące albo i dłużej… Teraz weź torbę, kochanie, i chodź, pokażę ci pokój. Oczywiście jest tam zimno, ale zaraz przyniosę elektryczny piecyk. W bojlerze jest gorąca woda, więc możesz się wykąpać. W tych brudnych pociągach zawsze człowiek się uświni…
Pokój był tak samo mały jak wszystko inne w tym domu. Prawie całą jego powierzchnię zajmowało ogromne podwójne łóżko. Najważniejsze jednak, że było w nim czysto i ciepło. Pani Kernów pokazała mi, gdzie jest łazienka, a potem zeszła na dół i zostawiła mnie samą.
Uklękłam przy nisko umieszczonym okienku i odsunęłam firanki. Stare ramy okienne były zabezpieczone przed wiatrem gumowymi uszczelkami, a ciemne szyby ociekały strugami deszczu. Nie było tam nic do oglądania, jednak pozostawałam na tym miejscu, zastanawiając się, co też ja robię w tym domu. Próbowałam też rozgryźć problem, dlaczego nagłe, powtórne wtargnięcie Jossa Gardnera w moje życie wzbudziło we mnie uczucie dziwnego niepokoju.
4
Teraz trzeba mi było uruchomić mechanizmy obronne. Musiałam odbudować swoją pewność siebie i szacunek dla siebie, gdyż rola zagubionej sierotki, którą ktoś nagle uratował, zupełnie mi nie odpowiadała. Dużym postępem na drodze do odbudowy własnego pozytywnego wizerunku mogły być: gorąca kąpiel i zmiana odzieży. Uczesałam się, umalowałam oczy i spryskałam się resztką wytwornych perfum. Już wcześniej wyciągnęłam z mojego niezastąpionego plecaka sukienkę i rozwiesiłam, licząc na to, że zgniecenia same się rozprostują. Była to ciemna bawełniana sukienka z długim rękawem. Do niej wybrałam ciemne, bardzo cienkie pończochy i kupione kiedyś na Portobello pantofle na wysokim obcasie ozdobione staroświeckimi klamrami.
Kiedy zakładałam kolczyki z perełkami, poprzez wściekłe wycie wiatru i grzechot deszczu o szyby dał się słyszeć warkot minibusu Jossa Gardnera. Słychać było, jak opony podskakiwały na kocich łbach, kiedy wjeżdżał ulicą pod górę. Usłyszałam na zewnątrz pisk hamowania, a po chwili na dole jego głos zwrócony wpierw do pani Kernów, a potem do mnie.
Powoli włożyłam drugi kolczyk, wzięłam torebkę i skórzany płaszcz. Przedtem rozwiesiłam go w pobliżu elektrycznego grzejnika w nadziei, że wyschnie, ale nic z tych rzeczy. Ciepło nasiliło tylko intensywność jego zapachu przypominającego woń sierści spaniela, który właśnie wrócił ze spaceru po deszczu. Przy tym płaszcz był tak namoknięty, że zrobił się ciężki jak ołów, ale przewiesiłam go przez ramię i zeszłam po schodach na dół. Joss był w przedpokoju. Spojrzał w górę i krzyknął:
– Cześć! Proszę, jaka przemianą! Czujemy się już lepiej?
– Tak.
– Daj, pomogę ci włożyć płaszcz.
Wziął go ode mnie i na chwilę zamienił się w ciężarowca, uginając kolana pod samą jego wagą.
– Nie możesz tego włożyć, przytłoczyłby cię do ziemi. Poza tym jest wciąż mokry.
– Nie mam nic innego.
Joss, ciągle z moim płaszczem na rękach, roześmiał się. Mój z trudem wytworzony dobry nastrój diabli wzięli. Chyba widać to było po mnie, gdyż Joss natychmiast przestał się śmiać i zawołał panią Kernów. Kiedy przybiegła, z wyrazem twarzy mogącym oznaczać zarówno smutek, jak i życzliwość, przekazał jej mój płaszcz z prośbą, by go porządnie wysuszyła. Potem zdjął swoją czarną kurtkę i z pewnym wdziękiem zarzucił ją na moje ramiona.
Pod spodem miał na sobie miękki szary sweter, a na szyi bawełniany szalik.
– No, teraz możemy iść – stwierdził i otworzył drzwi prosto w lejący deszcz.
– Przecież zmokniesz – zaprotestowałam, ale on całkiem bezceremonialnie uciął:
– Tylko szybko!
Odległość do samochodu przebiegliśmy tak szybko, że nie zdążyliśmy nawet zmoknąć. Zatrzaśnięte drzwi miały ochronić nas od deszczu, chociaż małe kałuże wody na siedzeniach i pod nogami nasuwały podejrzenie, że ten wóz nie jest już tak szczelny jak kiedyś. Kiedy samochód ruszył, na zewnątrz tak lało, że miałam wrażenie, jakbyśmy płynęli motorówką.
– Dokąd jedziemy? – spytałam.
– „Pod Kotwicę”. To knajpa tuż za rogiem, niezbyt wykwintna, ale chyba ci to nie przeszkadza?
– Dlaczego miałoby przeszkadzać?
– Czyja wiem? Może na przykład wolałabyś pójść do „Zamku”?
– I tańczyć fokstrota przy akompaniamencie tercetu instrumentalnego?
– Nie umiem tańczyć fokstrota – wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Nikt mnie nigdy nie uczył.
Przemknęliśmy wzdłuż Rybackiego Zaułka obok jednego lub dwóch narożników i przez kamienną bramę wyjechaliśmy na mały placyk. Jedną jego stronę stanowił niski, nieregularny budynek starej gospody. Zza małych okienek i drzwi wejściowych promieniowało ciepłe światło, a szyld wiszący nad wejściem kołysał się i skrzypiał na wietrze. Przed lokalem stało już cztery czy pięć samochodów, toteż Joss precyzyjnie zaparkował swój wóz między dwoma innymi. Wyłączył silnik, zakomenderował: „Raz, dwa, trzy, start!”, po czym przemknęliśmy biegiem od samochodu do ganku gospody.
Tam Joss otrząsnął krople deszczu z puszystego swetra, zdjął z moich ramion swoją kurtkę i otworzył drzwi, przepuszczając mnie przodem.
Sala była nisko sklepiona, ciepła i pachniało w niej tak jak zwykle w starych oberżach – piwem, dymem fajkowym i zbutwiałym drewnem. Przy barze stały wysokie taborety, a pod ścianami stoliki. W rogu sali dwóch starszych mężczyzn grało w bierki.