Barman podniósł głowę i przywitał gościa: „Cześć, Joss”. Ten powiesił kurtkę na wieszaku i podprowadził mnie na drugą stronę sali, aby mnie przedstawić.
– Tommy, to jest Rebeka. Rebeko, to jest Tommy Williams. Mieszka tu od dziecka i gdybyś chciała czegokolwiek się dowiedzieć na temat Porthkerris i ludzi stąd, po prostu zapytaj Tommy’ego.
Przywitaliśmy się. Tommy był siwy i miał pełno zmarszczek. Wyglądał, jakby w wolnych chwilach trudnił się rybołówstwem. Siedliśmy na wysokich barowych stołkach i Joss zamówił szkocką whisky z wodą sodową dla mnie, a ze zwykłą wodą dla siebie. Podczas kiedy Tommy mieszał drinki, rozpoczęli ze sobą zwykłą rozmowę, jaką toczą mężczyźni w barze.
– Jak ci leci? – To był głos Tommy’ego.
– Pomalutku.
– Kiedy otwierasz interes?
– Jak dobrze pójdzie, to może na Wielkanoc.
– Lokal już wykończony?
– Mniej więcej.
– Kto ci robił stolarkę?
– Sam sobie robiłem.
– To coś niecoś zaoszczędziłeś.
Błądziłam myślami. Zapaliłam papierosa i rozglądałam się wokoło. To, co tam widziałam, było przyjemne. Dwóch starszych panów grających w bierki; dwoje młodych ludzi w dżinsach i z długimi włosami, którzy pochyleni nad stołem i kuflami gorzkiego piwa w skupieniu dyskutowali. Ciekawe o czym – o egzystencjalizmie? Malarstwie realistycznym? O tym, skąd wziąć pieniądze na czynsz? Cokolwiek by to jednak było, musiało mieć dla obojga duże znaczenie.
Albo znów ta czwórka starszych państwa, dostatnio ubranych, przy czym mężczyźni z dyskretną niedbałością, a kobiety bardziej formalnie. Można było odgadnąć, że na stałe zatrzymali się w „Zamku”, a tylko z nudów i z powodu złej pogody postanowili zwiedzić różne malownicze zakątki miasta. Sprawiali wrażenie, jakby nie było im tu zbyt wygodnie i ledwo mogli się doczekać powrotu do aksamitnych obić w wytwornym hotelu na wzgórzu.
Wodziłam oczyma po sali, aż mój wzrok zatrzymał się na psie. Był to piękny duży seter irlandzki o błyszczącej sierści, z ogonem jak jedwabisty pióropusz koloru miedzi na tle szarych płytek posadzki. Siedział spokojnie, blisko swego pana, tylko od czasu do czasu lekko poruszał ogonem na znak aprobaty.
Zaintrygowana, przeniosłam wzrok na mężczyznę, który zdawał się być właścicielem tego fascynującego stworzenia. Stwierdziłam, że jest postacią równie interesującą jak jego pies. Siedział przy stole, podpierając się pięścią pod brodę, dzięki czemu widoczny był jego czysty, nieskazitelny profil, tak jakby specjalnie mi pozował. Miał kształtną głowę, a włosy o odcieniu sierści srebrnego lisa, typowe dla osób, które wcześnie zaczęły siwieć. Jedno oko, to widoczne z profilu, było głęboko osadzone i ciemno podkrążone, nos długi i orli, usta ładnie wykrojone, podbródek mocno zarysowany. Na podstawie długości jego nadgarstka, widocznego w rękawie kraciastej koszuli i szarej tweedowej marynarki, jak też sądząc z odległości, na jaką wyciągnął nogi pod stolikiem, można było przypuszczać, że jest wysoki; musiał mieć powyżej sześciu stóp.
Kiedy mu się przyglądałam, nagle roześmiał się z czegoś, co powiedział jego towarzysz. To zwróciło moją uwagę na tego drugiego i byłam zaszokowana, gdyż obaj mężczyźni jakoś nie pasowali do siebie. Jeden był szczupły i elegancki – drugi niski, tęgi i czerwony na twarzy. Na sobie miał opiętą granatową marynarkę, a kołnierzyk koszuli prawie go dusił. W barze nie było zbyt gorąco, a mimo to jego zaczerwienione czoło lśniło od potu. Zauważyłam, że miał ciemne włosy zaczesane na „pożyczkę”, zasłaniające w ten sposób łysinę.
Mężczyzna z psem nie palił, za to gruby nagle zdusił swojego papierosa w przepełnionej popielniczce, jakby akcentując to, czego chciał dowieść. Prawie natychmiast po tym sięgnął do kieszeni po srebrną papierośnicę i następnego papierosa.
Człowiek z psem najwidoczniej zdecydował, że już czas iść. Opuścił rękę, odsunął mankiet koszuli, aby spojrzeć na zegarek, i dokończył drinka. Grubas, widocznie pragnąc dostosować się do planów drugiego, pospiesznie zapalił papierosa i wychylił swoją whisky. Zaczęli wstawać od stołu, odsuwając krzesła z okropnym skrzypiącym odgłosem. Pies też wstał, zataczając ogonem radosne kręgi.
Kiedy stali obok siebie, jeden niski i gruby, a drugi wysoki i chudy, wyglądali na jeszcze bardziej niedobraną parę. Chudy sięgnął po płaszcz przeciwdeszczowy przewieszony przez oparcie krzesła i zarzucił go sobie na ramiona jak pelerynę. Kierując się ku drzwiom, odwrócił się w naszą stronę. Przez moment byłam rozczarowana widokiem jego twarzy en face, gdyż nie dorównywała ona jego intrygującemu profilowi. Zaraz jednak o tym zapomniałam, gdyż ten człowiek nagle zauważył Jossa. Joss widocznie wyczuł jego obecność, bowiem przestał rozmawiać z Tommym Williamsem i odwrócił się, żeby zobaczyć, kto na niego patrzy. Przez chwilę obaj sprawiali wrażenie zbitych z tropu, lecz wysoki mężczyzna wnet się uśmiechnął. Ten uśmiech nakreślił cienkie linie wzdłuż jego szczupłych opalonych policzków i zmarszczył skórę wokół oczu. Taki wdzięk nie mógł nie wzbudzić ciepłych uczuć.
– Joss, kopę lat! – odezwał się, a jego głos był miły i przyjazny.
– Cześć! – odpowiedział Joss nie wstając z taboretu.
– Myślałem, że jesteś w Londynie.
– Już wróciłem.
Na chwilę odwróciło moją uwagę skrzypienie drzwi. To gruby pan postanowił dyskretnie wyjść. Doszłam do wniosku, że pewnie ma coś pilnego do załatwienia, i przestałam o tym myśleć.
– Powiem staruszkowi, że już jesteś.
– Dobrze, zrób to.
Spojrzenie głęboko osadzonych oczu skierowało się w moją stronę, potem znowu gdzieś dalej. Czekałam, aż zostanę przedstawiona, ale nic takiego nie nastąpiło. Nie wiem dlaczego, ale ten brak wychowania u Jossa podziałał na mnie jak policzek. W końcu wysoki mężczyzna powiedział:, – Dobra, jeszcze się zobaczymy – i poszedł w kierunku wyjścia.
– Oczywiście – potwierdził Joss.
– Dobranoc Tommy! – Nieznajomy pożegnał się z barmanem, otworzył drzwi i wypuścił przodem psa.
– Dobranoc, panie Bayliss – odrzekł barman. Poczułam, jak coś szarpnęło moją głowę w tamtą stronę, jakby ktoś pociągnął ją za sznurek. Tamten już wyszedł, tylko rozhuśtane drzwi jeszcze się kiwały. Bez namysłu odsunęłam swój taboret chcąc za nim iść, ale czyjaś ręka przytrzymała mnie za ramię. Kiedy się odwróciłam, stwierdziłam, że to Joss mnie trzyma. Przez chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami, w końcu otrząsnęłam się. Z zewnątrz dobiegł dźwięk ruszającego samochodu. Teraz było już za późno.
– Kto to był? – zapytałam.
– Eliot Bayliss.
Eliot, syn mojego wuja Rogera i jego żony Mollie. Wnuk Grenville’a Baylissa. Mój krewny, kuzyn.
– To mój kuzyn.
– Nie wiedziałem.
– Znasz moje nazwisko. Dlaczego nie powiedziałeś mu o mnie? Dlaczego zatrzymałeś mnie, abym nie wybiegła za nim?
– Niedługo znów go zobaczysz. Dziś jest już za późno i zanadto psia pogoda na odnawianie więzi rodzinnych.
– Grenville Bayliss jest także moim dziadkiem.
– Przypuszczałem, że musi być między wami jakieś pokrewieństwo – skomentował Joss chłodno, po czym dodał: – Napijmy się jeszcze.
Teraz byłam już naprawdę zła.
– Nie chcę więcej pić!
– Chodźmy więc coś zjeść.
– Jeść też już mi się nie chce!
Wydawało mi się, że naprawdę minął mi apetyt. Tymczasem po prostu nie chciałam spędzić ani chwili dłużej w towarzystwie tego gburowatego i butnego osobnika. Obserwowałam go, jak kończy drinka i schodzi z taboretu, aż tu przemknęło mi przez myśl, że mógłby teraz złapać mnie za słowo, odwieźć na Rybacki Zaułek i zostawić tam na głodniaka. Na szczęście nie przejrzał mojego bluffu, tylko po prostu zapłacił za drinki i bez słowa skierował się w stronę drzwi na końcu baru, za którymi po schodach wchodziło się do małej restauracyjki. Poszłam za nim, gdyż nie bardzo miałam cokolwiek innego do roboty. Poza tym byłam głodna.