– Tu są cudowne kwiaty.
– Nie zniosłabym domu, w którym nie byłoby kwiatów.
– A co się dzieje z waszym domem?
– Stoi pusty, kochanie. Muszę kiedyś zabrać cię do High Cross, aby ci go pokazać. Zaraz po wojnie kupiłam dwie stare chałupy i zaadaptowałam je. Może nie powinnam tego mówić, ale to jest urocze. I jest to świetny punkt na garaż Eliota, bo mieszkając tutaj, musi być stale w ruchu.
– Chyba tak.
Znów usłyszałam kroki dochodzące z hallu. Po chwili otworzyły się drzwi i wsunął się Pettifer, ostrożnie trzymając tacę z całym kompletem do kawy, do którego należał także duży srebrny czajnik prychający parą z dzióbka.
– Dziękujemy, Pettifer… – Podsunął się naprzód, przygarbiony pod ciężarem tacy, a Mollie wstała, aby podłożyć pod nią taboret. – To wygląda wspaniale.
– Jedna kawa miała być dla Jossa.
– Jest zajęty na górze, musiał o tym zapomnieć. Nie szkodzi, wypiję ją za niego. Jeszcze jedno, Pettifer…
– Wyprostował się powoli, jakby bolały go wszystkie stawy. Mollie zdjęła z parapetu kominka list z Ibizy, który na wszelki wypadek tam położyła. – Pomyśleliśmy wszyscy, że najlepiej będzie, jeśli to ty powiesz komandorowi, co stało się z jego córką, i dasz mu ten list. Sądziliśmy, że powinno to wyjść od ciebie. Czy nie masz nic przeciwko temu?
Pettifer wziął cienką, niebieską kopertę.
– Bynajmniej, proszę pani, chętnie to zrobię. Akurat właśnie szedłem na górę pomóc panu komandorowi wstać i ubrać się.
– To bardzo ładnie z twojej strony, Pettifer.
– Wszystko w porządku, proszę pani.
– Przy okazji powiedz mu, że Rebeka tu jest i trochę z nami zostanie. Trzeba będzie przygotować dla niej łóżko na facjatce. Myślę, że będzie jej tam wygodnie.
Przez twarz Pettifera przemknął znów nikły przebłysk zadowolenia. Zastanawiałam się, czy on kiedykolwiek w ogóle się uśmiecha, czy też może jego twarz zastygła w tym ponurym wyrazie i uzewnętrznienie radości jest dla niej fizycznie niemożliwe?
– Cieszę się, że panienka zostaje – stwierdził.
– Pan komandor będzie zadowolony.
Kiedy wyszedł, powiedziałam do Mollie:
– Będziesz miała teraz masę roboty. Może powinnam sobie pójść i nie pętać ci się pod nogami?
– W każdym razie powinnaś zabrać swoje rzeczy od pani Kernów. Zastanawiam się, jak to zrobimy. Pettifer mógłby cię zawieźć, ale teraz będzie zajęty przy Grenville’u. Ja muszę uprzedzić panią Thomas, żeby przygotowała ci pokój, no i pomyśleć o lunchu. Więc co robimy?
Nie miałam pojęcia. W każdym razie nie zamierzałam taszczyć swoich rzeczy z miasta aż na szczyt tego wzgórza. Na szczęście Mollie sama odpowiedziała sobie na to pytanie.
– Już wiem, przecież jest Joss. Może cię tam zawieźć i przywieźć z powrotem swoim samochodem.
– Ale on przecież ma robotę!
– Nic się nie stanie, jeśli raz mu przeszkodzimy. Aż tak często się go nie prosi, by się gdzieś ruszył. Myślę, że nie będzie miał nic przeciwko temu. Chodźmy go poszukać.
Sądziłam, że zaprowadzi mnie do jakiejś zapomnianej oficyny łub szopy, gdzie Joss pracuje wśród wiórów i zapachu rozgrzanego kleju. Tymczasem ku mojemu zdziwieniu prowadziła mnie na górę. Zapomniałam na chwilę o Jossie, gdyż były to moje pierwsze wrażenia z Boscarvy, gdzie wychowała się moja matka, więc nie chciałam przepuścić żadnego szczegółu. Schody nie były niczym przykryte, ściany do połowy wyłożone boazerią, a wyżej ciemnymi tapetami. Wisiały na nich ciężkie obrazy olejne. Stanowiło to kontrast w porównaniu z przyjemnym damskim salonikiem, w jakim siedziałyśmy na dole.
Z podestu pierwszego piętra korytarze prowadziły w lewo i w prawo. Stała tam wysoka komoda z polerowanego orzecha i półki wyładowane książkami. Szłyśmy dalej po schodach w górę. Wyżej schody były pomalowane na biało, leżał na nich czerwony chodnik. Korytarze znów rozgałęziały się w obie strony, lecz tym razem Mollie poszła w prawo. Na końcu korytarza znajdowały się otwarte drzwi, zza których słychać było głosy: męski i dziewczęcy.
Mollie lekko się zawahała, lecz zaraz potem przyspieszyła kroku. Szłam za nią, kiedy weszła w te drzwi. Znalazłyśmy się na poddaszu przerobionym na pracownię bądź salę bilardową za pomocą okna sufitowego. Pod jedną ze ścian stała masywna, obita skórą kanapa z dębowymi poręczami i nogami. Teraz jednak ten chłodny i przewiewny pokój służył jako warsztat. Joss tkwił tam obok połamanych krzeseł, ram od obrazów, stołu z wykręconą nogą, skrawków skóry, narzędzi, gwoździ i prymitywnej maszynki gazowej, na której stał nieapetycznie wyglądający garnuszek z klejem. Ubrany w znoszony niebieski fartuch dopasowywał właśnie piękne szkarłatne obicie z safianu na siedzeniu krzesła. Przy tej pracy zabawiała go młoda osoba płci żeńskiej, która obojętnie obejrzała się, kto to przyszedł i zakłócił jej przyjemne eteatete.
Mollie ostro przemówiła do niej:
– Andrea! – A potem, już łagodniejszym tonem: – Nie miałam pojęcia, że tu jesteś.
– Siedzę tu już od wielu godzin.
– Jadłaś śniadanie?
– Nie miałam ochoty.
– Andrea, to jest Rebeka, Rebeka Bayliss.
– Ach, tak! – zwróciła oczy w moją stronę. – Joss opowiadał mi o tobie.
– Cześć! – powiedziałam.
Była bardzo młoda i chuda, z włosami,, na topielicę” zwisającymi po obu stronach twarzy. Byłaby nawet ładna, gdyby nie oczy, jasne i wypukłe, którym nie pomagały nawet ordynarnie wytuszowane rzęsy. Miała na sobie oczywiście dżinsy i bawełnianą koszulkę, niezbyt czystą i niepozostawiającą nawet cienia wątpliwości, że nic nie nosiła pod spodem. Na nogach miała drewniaki w zielone i fioletowe paski przypominające buty ortopedyczne. Na szyi, na rzemyku, nosiła masywny srebrny krzyż celtycki. To była ta Andrea, która tak nudziła się w Boscarvie. Nie ucieszyła mnie wiadomość, że rozmawiali z Jossem na mój temat. Byłam ciekawa, co też on mógł jej powiedzieć.
Dziewczyna nie poruszyła się z miejsca, tylko siedziała z nogami wyciągniętymi w stronę starego mahoniowego stołu.
Cześć! – odrzekła.
Rebeka na razie zostanie u nas – ogłosiła wszystkim Mollie.
Joss, z ustami pełnym gwoździków tapicerskich, spojrzał z zainteresowaniem spod opadającego na czoło kosmyka czarnych włosów.
– A gdzie ona będzie spać? – spytała Andrea. Sądziłam, że nigdzie już nie ma miejsca.
– W tej sypialni na końcu korytarza – energicznie odpowiedziała jej ciotka. – Joss, czy mogłabym prosić cię o przysługę?
Wypluł gwoździki dyskretnie na dłoń i wstał, odgarniając włosy do tyłu.
– Mógłbyś teraz zawieźć Rebekę do pani Kernów, powiedzieć tej pani, że ona u nas zostaje, pomóc jej się spakować i przywieźć tu z powrotem? Czy to dla ciebie duży kłopot?
– Ależ skąd! – odpowiedział Joss, natomiast na twarzy Andrei malował się wyraz znudzonej rezygnacji.
– Wiem, że jesteś zajęty, ale bardzo byś nam pomógł…
– Nie ma sprawy! – odłożył młotek i zaczął rozwiązywać troki fartucha. Rzucił mi spojrzenie. – Przyzwyczaiłem się już do wożenia Rebeki.
Natomiast Andrea tylko parsknęła i nie wiadomo, czy miało to oznaczać zniecierpliwienie czy niesmak. Zerwała się na równe nogi i wyleciała z pokoju, dając nam do zrozumienia, że mamy szczęście, bo nie trzaśnie nam drzwiami w nos.
Tym sposobem znalazłam się znów w punkcie wyjścia, trzęsąc się w rozklekotanym mikrobusie Jossa. W milczeniu wyjechaliśmy z Boscarvy mijając przedsiębiorstwo budowlane pana Padlowa i zjeżdżając ze wzgórza w dół do miasta. Pierwszy odezwał się Joss: