Zastałam ją tam, jak zawinięta w koc leżała na trzcinowym fotelu w plamie słonecznego światła, przypatrując się widokom z taką pogardą jak pasażer transatlantyku cierpiący na chorobę morską.
– Czy nie przeszłabyś się ze mną do Porthkerris? – zapytałam.
– A po co? – wytrzeszczyła na mnie swoje wyłupiaste oczy.
– Ponieważ Mollie prosiła, aby przynieść jej ryby, a ja nie wiem, gdzie jest sklep. Poza tym mamy piękny poranek i mogłybyśmy przejść się wzdłuż wybrzeża.
Chwilę rozważała moją propozycję, wreszcie odrzekła: „Zgoda”. Wyplątała się z koca i wstała. Miała na sobie te same brudne dżinsy co wczoraj i luźny, wyciągnięty, czarnobiały sweter opadający poniżej jej wąskich bioder. Poszłyśmy do kuchni po koszyk i ruszyłyśmy w drogę, przez taras i schodzący w dół ogród, w kierunku morza.
W dolnej części ogrodu kamienne schody prowadziły na drugą stronę muru, Andrea szła przede mną, lecz zatrzymała się, bo chciałam obejrzeć pracownię dziadka od drugiej strony. Tak jak mówił Joss, była zamknięta na głucho i robiła wrażenie opuszczonej. Przeszklona ściana północna była zasłonięta szczelnie zaciągniętymi storami, tak że nawet szczelina nie została dla jakiegoś wścibskiego przechodnia.
Andrea obserwowała mnie ze szczytu muru.
– On już nie maluje – zakomunikowała mi.
– Wiem o tym.
– Nie mam pojęcia dlaczego. Przecież nic mu nie jest.
Z powiewającymi włosami zeskoczyła z muru i znikła z pola widzenia. Rzuciłam ostatnie spojrzenie w stronę pracowni dziadka i zrobiłam to samo co ona, trafiając na wydeptaną ścieżkę wśród poletek o nieregularnym kształcie. W końcu, przedzierając się przez wysokie do pasa krzaki ostrokrzewu, przez przełaz wyszłyśmy na drogę prowadzącą wzdłuż wybrzeża.
Prawdopodobnie była to ulubiona trasa spacerowa turystów zwiedzających Porthkerris, gdyż były tu ładne punkty widokowe z ławeczkami i koszami na śmieci oraz tablice przestrzegające, aby nie podchodzić zbyt blisko do krawędzi klifu, które mogły się osypywać.
W pewnej chwili Andrea zbliżyła się do samej krawędzi i niebezpiecznie się przechyliła. Mewy krążyły i piszczały nad jej głową, wiatr targał jej włosy i workowaty sweter, a daleko z dołu dochodziły odgłosy uderzających o skały fal. Rozpostarła szeroko ramiona i chwiała się tuż nad krawędzią, jakby miała zamiar z niej spaść. Kiedy jednak zauważyła, że nie interesują mnie jej ewentualne zamiary samobójcze, wróciła na ścieżkę i poszłyśmy dalej gęsiego. Andrea prowadziła.
Droga nad brzegiem w tym miejscu skręcała i przed nami ukazało się miasto. Niskie, szare domki obsiadły wcięcie zatoki i wspinały się po stromym wzgórzu aż do położonego z tyłu wrzosowiska. Przeszłyśmy przez furtkę. Dalej była już normalna droga i mogłyśmy iść obok siebie. Andrea nagle stała się rozmowna.
– Twoja matka niedawno umarła, prawda?
– Tak.
Ciocia Mollie opowiadała, mi o niej. Mówiła, że ona była dziwką.
Z trudem udało mi się zachować powagę. I dobrze, bo gdyby mi się nie udało, oznaczałoby to błyskawiczne zwycięstwo Andrei.
– Myślę, że jej dobrze nie znała. Nie widziały się przez całe lata.
– A czy była dziwką?
– Nie.
– A ciotka mówi, że żyła z różnymi facetami. Zorientowałam się, że Andrea nie tyle chce mi dopiec, co jest autentycznie ciekawa, a także trochę mi zazdrości.
Odpowiedziałam:
– Była po prostu pełna życia, piękna i kochająca. Przyjęła do wiadomości tę wersję.
– Gdzie mieszkasz? – spytała.
– Mam małe mieszkanie w Londynie.
– Mieszkasz sama czy z kimś?
– Sama.
– A chodzisz czasem na imprezy?
– Owszem, jeśli ktoś mnie zaprosi i mam akurat na to ochotę.
– A czy gdzieś pracujesz?
– Tak, w księgarni.
– Boże, co za koszmar!
– Dlaczego, lubię tę pracę.
– A gdzie poznałaś Jossa?
Nareszcie dochodzimy do sedna sprawy – pomyślałam. Jednak jej twarz była pusta i nie wyrażała żadnych emocji.
– W Londynie, naprawiał moje krzesło.
– Czy go lubisz?
– Znam go za mało, aby mieć powody, by go nie lubić.
– Eliot go nienawidzi. I ciocia Mollie też.
– Dlaczego?
– Bo przeszkadza im, że ciągle kręci się po domu. Traktują go tak, jakby chcieli, żeby zwracał się do nich: „Jaśnie panie” i „Jaśnie pani”, czego on nie ma zamiaru robić. No i często rozmawia z Grenville’em i rozwesela go. Słyszałam kiedyś ich rozmowę.
Wyobraziłam sobie, jak podkrada się pod drzwi i podsłuchuje.
– To ładnie z jego strony, że rozwesela staruszka.
– Kiedyś strasznie się pokłócili z Eliotem. Chodziło o jakiś samochód, który Eliot sprzedał znajomemu Jossa. Joss powiedział, że ten wóz nie był wart nawet tego, aby po niego jechać, a Eliot wyzwał go od bezczelnych, wścibskich chamów.
– Czy tę awanturę też podsłuchałaś?
– Nie dało się tego uniknąć. Byłam akurat w ubikacji. Tam było otwarte okno, a oni stali na dole, na tej żwirowanej ścieżce przed frontowymi drzwiami.
– Od jak dawna jesteś w Boscarvie? – spytałam, chcąc dowiedzieć się, ile czasu zajęło jej wyciąganie wszystkich rodzinnych trupów z szafy.
– Dwa tygodnie. A dla mnie to jak pół roku.
– Myślałam, że przepadasz za chodzeniem tą drogą- Na miłość boską, chyba nie jestem dzieckiem! Co mam tu robić, bawić się wiaderkiem i łopatką w piasku na plaży?
– A w Londynie co robiłaś?
Ze złością kopnęła kamyk, wyładowując na nim swoją nienawiść do Kornwalii.
– Byłam w szkole plastycznej, ale moi rodzice n i e aprobowali – podkreśliła te słowa sztucznie przesłodzonym głosem – moich przyjaciół. Dlatego wysłali mnie tutaj.
– Ale przecież nie zostaniesz tu na zawsze. Co będziesz robiła, kiedy tam wrócisz?
– To będzie zależało od nich.
Zrobiło mi się trochę żal jej rodziców. Nawet jeśli byli to rodzice, którzy wychowali tak niemiłe dziecko. Mam na myśli, czy jest coś, co chciałabyś robić? Owszem, wyjechać i żyć na własny rachunek, robić to, co zechcę. Danus, ten wspaniały chłopak, z którym chodziłam, ma kolegę, który ma pracownię ceramiki na wyspie Skye. Chciał, abym przyjechała mu tam pomagać. Wiesz, tam jest taka jakby komuna, to byłoby cudowne, z dala od wszystkich… Ale moja kochana mamuśka musiała wtrącić swoje trzy grosze i popsuła wszystko.
– Gdzie ten Danus jest teraz?
– Pojechał na tę Skye.
– Czy napisał ci o tym?
Wstrząsnęła głową, bawiąc się swoimi włosami, aby uniknąć mojego wzroku.
– O, tak, nawet długie listy. Całe stosy listów. On wciąż chciałby, żebym tam przyjechała, i zrobię to, jak tylko skończę osiemnaście lat i nie będą mogli mnie zatrzymać.
– A czemu najpierw nie wrócisz do szkoły plastycznej, żeby zdobyć jakiś zawód? Dzięki temu zyskałabyś na czasie…
Odwróciła się do mnie.
– Wiesz co? Jesteś taka sama jak oni wszyscy. Ile ty w ogóle masz lat? Bo mówisz jak wapniak!
– Uważam, że głupio jest zmarnować swoje życie, zanim się jeszcze je zaczęło.
– To moje życie, nie twoje.
– Oczywiście, jak najbardziej.
Po tej dziwnej kłótni szłyśmy do miasta w milczeniu. Pierwsza odezwała się Andrea:,, Tu jest ten sklep rybny”, z towarzyszącym temu machnięciem ręki.
– Dziękuję! – Weszłam tam, aby odebrać halibuty.
Ona ostentacyjnie została na ulicy. Kiedy wyszłam, poszła dalej, lecz tylko do najbliższego kiosku z gazetami, gdzie kupiła sensacyjne pismo pod tytułem „Prawdziwy Seks”.
– Czy już wracamy? – spytałam. – Czy chcesz jeszcze coś kupić?