– Tak, ale ta nie była zbyt ekskluzywna.
– Czy twoja matka ponownie wyszła za mąż? Spojrzałam na Maggie. Wyraz jej twarzy ujawniał ożywienie i zachłanną ciekawość, lecz było to wszystko bardzo miłe. Zdecydowałam, że skoro sprawy zaszły aż tak daleko, równie dobrze mogę powiedzieć jej wszystko.
– Ona… no… nie należała do osób, które chętnie wychodzą za mąż. Ale zawsze była bardzo atrakcyjna i nie przypominam sobie momentu, żeby nie kręcił się przy niej jakiś wielbiciel. A już kiedy byłam w szkole, nie miała żadnego powodu, aby się krępować. Nigdy nie wiedziałam, gdzie przyjdzie mi spędzać następne święta. Raz była to Francja, a konkretnie Prowansja. Czasem bywałam tu, w Anglii, a raz trafiły mi się święta w Nowym Jorku. Maggie przetrawiła to w sobie i skrzywiła się.
– Musiało to być dla ciebie niezbyt przyjemne.
– Ale za to jakie pouczające! – Już dawno temu nauczyłam się obracać te sprawy w żart. – Pomyśl tylko, jaki kawał świata zwiedziłam, a w jakich ciekawych miejscach mieszkałam! Raz to był hotel Ritz w Paryżu, a kiedy indziej okropnie zimny dom w Denbighshire. Ten ostatni należał do poety, który chciał spróbować szczęścia w hodowli owiec. Nigdy w życiu nie cieszyłam się tak jak wtedy, kiedy ta znajomość została zerwana.
– Twoja matka musi być bardzo piękna.
– To raczej mężczyźni uważają ją za piękną. Jest za to bardzo swobodna w zachowaniu, nieobliczalna i nieprzewidywalna. Przypuszczam, że uznałabyś ją za osobę całkowicie amoralną. Potrafi doprowadzać do szału. Wszystko dla niej jest „zabawne” – to jej ulubione słowo. Nie zapłacone rachunki są „zabawne”, tak samo jak zgubione bagaże i nie odpisane listy. Nie ma przywiązania do pieniędzy ani poczucia obowiązku. Jest osobą raczej trudną we współżyciu.
– A co ona robi na Ibizie?
– Żyje z jakimś Szwedem, którego tam poznała. Wyjechała tam do znajomych, potem poznała tego faceta i napisała mi, że się do niego wprowadza. Twierdziła, że jest on typowym zimnym nordykiem, ale ma piękny dom.
– Jak dawno widziałaś ją ostatni raz?
– Jakieś dwa lata temu. Oswobodziłam ją od siebie, kiedy miałam siedemnaście lat. Ukończyłam kurs dla sekretarek, potem pracowałam dorywczo, aż wylądowałam w księgarni Forbesa.
– Podoba ci się ta praca?
– Tak.
– Ile masz lat?
– Dwadzieścia jeden.
Maggie uśmiechnęła się i z podziwu aż wstrząsnęła falą długich włosów.
– Dużo zdążyłaś już osiągnąć jak na ten wiek – powiedziała bez odrobiny współczucia, a raczej z lekką zazdrością. – Kiedy ja miałam dwadzieścia jeden lat, byłam promieniejącą panną młodą w obcisłej białej ślubnej sukni i staroświeckim welonie pachnącym naftaliną. Nie jestem tradycjonalistką, ale moja matka jest, a ja tak ją kocham, że zwykle robię to, czego sobie życzy.
Mogłam wyobrazić sobie matkę Maggie. Nie przychodziła mi jednak na myśl żadna inteligentna odpowiedź, więc posłużyłam się frazesem i luźno rzuciłam:
– No tak, różnie to bywa.
W tym momencie usłyszałyśmy, jak John otwiera drzwi i nie podejmowałyśmy już tematu matek ani rodzin.
Ten dzień był taki jak inne, ale miał dodatkową zaletę. W zeszły czwartek do późna pracowałam ze Stephenem przy styczniowej inwentaryzacji, za co w nagrodę dał mi dzisiaj wolne przedpołudnie, więc aż do przerwy na lunch mogłam zająć się swoimi sprawami. Przeznaczyłam ten czas na sprzątnięcie mieszkania (co na ogół nie zajmowało mi więcej niż pół godziny), zakupy i zaniesienie brudnych rzeczy do pralni. Skończyłam te „zajęcia domowe” około wpół do dwunastej, więc ubrałam się i powoli ruszyłam do pracy. Część drogi miałam zamiar przebyć piechotą, aby przed pracą wstąpić gdzieś coś zjeść.
Dzień był z gatunku tych zimnych, wilgotnych i ponurych, takich, gdy nigdy nie jest naprawdę jasno. W taką pogodę weszłam w New Kings Road i skierowałam się na zachód. Tu chyba w każdym sklepie sprzedawano antyki, używane meble lub ramy do obrazów. Wydawało mi się, że znam wszystkie te sklepy, ale tego, przed którym teraz stałam, musiałam przedtem nie zauważyć. Elewacja była biała, framugi okien czarne, a nad nimi rozciągnięte czerwonobiałe markizy dla ochrony przed deszczem.
Spojrzałam w górę, aby zobaczyć nazwę sklepu, i odczytałam nazwisko TRISTRAM NO LAN wypisane dużymi, czarnymi, drukowanymi literami. Po obu stronach wejścia znajdowały się okna wystawowe zastawione różnymi uroczymi drobiazgami.
Światło z wnętrza padało na chodnik, na którym przystanęłam, aby zajrzeć do środka. Wewnątrz były przeważnie meble w stylu wiktoriańskim, z odnowioną tapicerką i świeżą politurą: na przykład pikowana kanapa z szerokim siedzeniem, na ślimakowatych nogach; szkatułka na przybory do szycia; czy mały obrazek przedstawiający pieski na aksamitnej poduszce.
Zaglądając przez okna do wnętrza sklepu, dojrzałam dwa krzesełka z wiśniowego drzewa. Były jednakowe, z wyściełanymi oparciami, na wygiętych nogach i z siedzeniami haftowanymi w róże.
Nagle nabrałam strasznej ochoty na te krzesła. Wyobraziłam już je sobie w swoim mieszkaniu i po prostu ich pragnęłam. Przez moment wahałam się, gdyż nie był to sklep ze starzyzną, a więc ceny tu mogły przekraczać moje możliwości. W końcu jednak co szkodziło zapytać? Zanim opuściłaby mnie odwaga, wolałam otworzyć drzwi i wejść.
Sklep był pusty, ale przy otwieraniu drzwi zabrzęczał dzwonek. Już słychać było, że ktoś wchodzi po schodach. Wełniana kotara zasłaniająca drzwi na zaplecze została odsunięta na bok i zobaczyłam mężczyznę.
W tym otoczeniu musiałam się chyba spodziewać starszego pana w garniturze i pod krawatem, gdyż wygląd tego człowieka zachwiał wszystkie moje uprzednie mętne wyobrażenia. Mężczyzna był młody, wysoki i długonogi, ubrany w sprany niebieski dżinsowy komplet – spodnie przylegające jak druga skóra i kurtkę z zawiniętymi rękawami, spod których widać było mankiety kraciastej koszuli. Na szyi nosił bawełnianą chustkę, a na nogach miękkie mokasyny z frędzlami.
Tej zimy najdziwniejsze indywidua pętały się po Londynie w strojach kowbojów, ale ten, podobnie jak jego ubranie, wyglądał jakoś autentycznie. Staliśmy, mierząc się nawzajem wzrokiem, aż on się uśmiechnął, czym mnie, nie wiadomo czemu, zaskoczył. Ponieważ nie lubię być zaskakiwana, powiedziałam „dzień dobry” nieco chłodnym tonem. Mężczyzna zasunął za sobą kotarę i bezszelestnie podszedł.
– Czym mogę służyć?
Ten człowiek mógł wyglądać jak typowy Amerykanin, ale kiedy tylko otworzył usta, okazało się, że nic podobnego. Nie wiem dlaczego, ale podziałało mi to na nerwy. Życie, jakie prowadziłam u boku mojej matki, nauczyło mnie cynicznego stosunku do mężczyzn w ogóle, a farbowanych lisów w szczególności. Tego zaś młodego człowieka z góry zaklasyfikowałam jako farbowanego lisa.
– Chciałabym… dowiedzieć się o te małe krzesełka z wyściełanymi oparciami.
– Ach, te! – Podszedł i położył rękę na oparciu jednego z nich. Dłoń miał smukłą, kształtną, z palcami o łopatkowatych zakończeniach i brązowej skórze. – Są tylko te dwa.
Starałam się nie zauważać go, patrzyłam tylko na krzesła.
– Ciekawe, ile też mogą kosztować? Przykucnął obok mnie, aby spojrzeć na metkę z ceną.
Wtedy zwróciłam uwagę, że jego włosy, prosto opadające na kołnierzyk, są ciemne i błyszczące.
– Ma pani szczęście – wyjaśnił. – Są do sprzedania po bardzo niskiej cenie, gdyż jedno z nich miało odłamaną nogę, niefachowo naprawioną.
Wyprostował się nagle, zaskakując mnie swoim wzrostem. Oczy miał ciemnobrązowe, lekko skośne, a ich wyraz zbijał mnie z tropu. Nie czułam się dobrze w jego obecności, a moja początkowa antypatia do niego przerodziła się w niechęć.