– Czy mówiłeś o tym Grenville’owi?
– Nie dopuścił mnie do głosu. Pewnie by nawet nie słuchał. Jego to po prostu nie interesuje.
– Ale gdybyś mu wyjaśnił…
– Całe życie próbuję mu coś wyjaśniać i nigdy mi się to nie udaje. Czy chciałabyś porozmawiać jeszcze o czymś podobnym?
Zastanowiłam się. Na pewno nie chciałam rozmawiać na temat Jossa, więc odpowiedziałam:
– Nie.
Czy moglibyśmy więc zapomnieć o wczorajszym wieczorze i cieszyć się sobą?
Chyba był to dobry pomysł. Uśmiechnęliśmy się do siebie.
– Dobrze! – powiedziałam w końcu. Przejechaliśmy most i zbliżaliśmy się do stromego wjazdu na wzgórze. Eliot fachowo zredukował bieg, posługując się staromodną dźwignią zmiany biegów. Samochód z warkotem silnika wdarł się pod górę, przy czym jego długa, elegancka maska zdawała się celować w niebo.
Dojechaliśmy do Falmouth około dziesiątej rano. Podczas gdy Eliot załatwiał swoje sprawy, ja miałam wolny czas na zwiedzanie miasteczka. Miało ono wystawę południową, było osłonięte od wiatrów północnych, a w ogródkach już kwitły kamelie i pachnące krzewy wawrzynku. Dzięki temu miasteczko przypominało port nad Morzem Śródziemnym. Wrażenie to potęgował jeszcze błękit tafli morza w tym pierwszym, ciepłym, wiosennym dniu i smukłe maszty jachtów zakotwiczonych w basenie portowym.
Z jakiegoś powodu nabrałam ochoty na zakupy. Dla Mollie kupiłam bukiecik frezji, jeszcze w pączkach, z łodyżkami zapakowanymi w wilgotny mech, żeby za szybko nie zwiędły. Grenville’owi kupiłam pudełko cygar, Pettiferowi butelkę owocowego sherry, a Andrei płytę. Na jej okładce umieszczone było zdjęcie zespołu, którego członkowie wyglądali na transwestytów i mieli powieki ozdobione cekinami. Wydawało mi się, że utrafiłam w jej gust. Natomiast co do Eliota, zauważyłam, że jego pasek od zegarka jest już przetarty, toteż kupiłam mu nowy, drogi, z ciemnej skóry krokodyla, w sam raz dla niego. Sobie kupiłam tubkę pasty do zębów, gdyż akurat mi się skończyła. A dla Jossa?… Joss nic nie dostał.
Eliot zastał mnie tam, gdzie się umówiliśmy, w hallu dużego hotelu w centrum miasta. Szybko wyjechaliśmy z miasteczka. Minęliśmy Truro i przez labirynt leśnych ścieżek i strumyków wjechaliśmy do wioski o nazwie St. Endon. Było tam pełno białych domków, palm i ukwieconych ogrodów. Droga wiła się w stronę małej zatoczki, a na samym dole, tuż nad wodą, znajdowała się mała restauracyjka położona tak, że wysoka fala musiałaby uderzać o ścianę pod samym tarasem. Na jego krawędzi siedziały rybitwy o oczach żywych i przyjaznych, inne niż dzikie i żarłoczne mewy z Boscarvy.
Usiedliśmy w słońcu, popijając sherry. Wtedy wręczyłam Eliotowi prezent. Zademonstrował aż przesadny zachwyt, wyrzucając stary pasek i natychmiast nakładając ten nowy, z błyszczącej skóry, dopasowując skuwki ostrzem scyzoryka.
– Skąd ci przyszło do głowy, żeby mi zrobić taki prezent?
– Po prostu zauważyłam, że twój pasek był już przetarty, i bałam się, żebyś nie zgubił zegarka.
Odchylił się na oparcie krzesła, obserwując mnie przez stół. Było tak ciepło, że zdjęłam sweter i podwinęłam rękawy koszulowej bluzki. Zapytał:
– Czy kupiłaś prezenty dla wszystkich?
– Tak – odpowiedziałam nieco zakłopotana.
– Myślałem, że masz ze sobą dużo paczek. Czy zawsze lubisz kupować ludziom prezenty?
– To bardzo miło mieć komu je kupować.
– Czy w Londynie jest ktoś taki?
– Raczej nie.
– Nie ma nikogo szczególnego?
– Nie ma i nie było.
– Nie wierzę.
– Kiedy to prawda. – Nie miałam pojęcia, po co mu się tak zwierzam. Może rozluźniło mnie ciepło tego dnia, aż zaskakujące swoim dobroczynnym działaniem.
Może to był wpływ sherry, a może skłoniła mnie do tego rodząca się zażyłość ludzi, którzy wspólnie przeżyli burzę taką jak wczorajsza kłótnia. Jakakolwiek byłaby tego przyczyna, tego dnia łatwo mi się rozmawiało z Eliotem.
– Dlaczego tak jest? – spytał.
Nie wiem. Przypuszczam, że może to mieć coś wspólnego z warunkami, w jakich wyrosłam. Moja matka żyła coraz to z innym mężczyzną, a ja wzrastałam przy nich. A życie w bezpośredniej ich bliskości było najlepszym sposobem na wyzbycie się romantycznych złudzeń.
Uśmialiśmy się z tego.
– To może mieć swoje dobre i złe strony – podsumował Eliot. – W każdym razie nie możesz zamykać się w sobie, bo nikt nigdy do ciebie się nie zbliży.
– Nie narzekam.
– Chcesz wracać do Londynu?
– Owszem.
– Już wkrótce?
– Chyba tak.
– Czemu nie zostaniesz jeszcze trochę?
– Nie chciałabym nadużywać waszej gościnności.
– Nie robisz tego, a ja przecież ledwo mogłem z tobą porozmawiać. Zresztą jak możesz wracać do Londynu i zostawić to wszystko?… – Wskazał gestem niebo, słońce, taflę wody i oznaki rychłego nadejścia wiosny.
– Nie tyle mogę, co muszę. Mam pracę, która na mnie czeka, mieszkanie, które trzeba odmalować, i życie, które trzeba zacząć od początku.
– Czy to wszystko nie mogłoby poczekać?
– Nie w nieskończoność.
– To nie jest powód do odjazdu. – Nie odpowiedziałam. – Chyba że – kontynuował – zniechęciło cię to, co zaszło wczoraj wieczorem.
Z uśmiechem potrząsnęłam głową, gdyż przecież obiecaliśmy sobie nie wspominać już o tym. Pochylił się nad stołem, podpierając się rękoma.
– Jeśli naprawdę chcesz pracować, znajdziesz pracę i u nas. Jeśli chciałabyś mieć samodzielne mieszkanie, tu też możesz je wynająć.
– Ale dlaczego miałabym tu zostać? – Takie namowy tylko mi pochlebiały.
– Ponieważ byłoby to dobre dla Grenville’a, dla Mollie i dla mnie. Ponieważ sądzę, że wszyscy pragniemy, abyś została. A zwłaszcza ja.
– Ależ, Eliot…
– To prawda. Jest w tobie jakaś wewnętrzna pogoda, nie wiem, czy wiesz o tym. Zauważyłem to już pierwszego wieczoru, kiedy zobaczyłem cię, nie wiedząc, kim jesteś. Podoba mi się kształt twojego nosa, dźwięk twojego śmiechu. W jednej minucie, rozczochrana i w dżinsach, wyglądasz jak uroczy oberwaniec. Po chwili, z warkoczem przez ramię i w takim uroczystym stroju, jak wczoraj wieczorem, wyglądasz jak księżniczka z bajki. Mam uczucie, jakbym co dzień odkrywał w tobie coś nowego. Dlatego nie chciałbym, żebyś wyjeżdżała. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Przyłapałam się na tym, że nie próbuję znaleźć odpowiedzi na tę długą przemowę. Byłam nią zarazem wzruszona i zakłopotana. W każdym razie przyjemnie jest być lubianą i podziwianą, a jeszcze przyjemniej słyszeć o tym.
Eliot, obserwując mnie zza stołu, zaczął się śmiać.
– Z twojej twarzy można wszystko wyczytać. Rumienisz się i nie wiesz, gdzie schować oczy. Skończ już tego drinka i chodźmy do środka na ostrygi. Przyrzekam, że już ci nie powiem ani jednego komplementu.
Lunch jedliśmy w niedużej, niskiej sali jadalnej, przy stole, który tak się kiwał na nierównej podłodze, że aż Eliot musiał podłożyć kawałek papieru pod jedną z nóg. Na przystawkę podano ostrygi, potem befsztyk i świeżą, zieloną sałatę, a do tego butelkę wina. Aby napić się kawy, ponownie wyszliśmy na słońce. Siedzieliśmy na skraju tarasu, obserwując dwóch bosych i opalonych chłopców, którzy zepchnęli łódkę na wodę i żeglowali po błękitnych wodach zatoki. Patrzyliśmy na pasiasty żagiel wydymany niewidzialnym powiewem w miarę jak łódka, przechylając się, odpływała w stronę lesistego przylądka. Eliot obiecał, że jeśli zostanę w Kornwalii, wypożyczy taką łódkę i będzie mnie uczył żeglarstwa; mielibyśmy wypływać z Porthkerris na połów makreli, a w lecie pokazałby mi różne malownicze zatoczki i inne miejsca niedostępne dla turystów.