– Jesteś śpiąca.
– Chyba za dużo dziś miałam świeżego powietrza – próbowałam wyjaśnić. – I za dużo wina.
Odchyliłam głowę do tyłu, aby móc mu spojrzeć w twarz, gdyż staliśmy bardzo blisko siebie. Czułam uchwyt jego palców zaciskających się wokół moich ramion. Teraz już się nie śmiał, natomiast wyraz jego głęboko osadzonych oczu był tak miły jak nigdy przedtem.
– To był wspaniały dzień… – zaczęłam i nic więcej nie mogłam już powiedzieć, gdyż zamknął mi usta pocałunkiem.
Kiedy się w końcu odsunął, byłam tak wstrząśnięta, że nie mogłam zrobić nic innego, jak tylko opaść miękko na jego piersi, bliska płaczu, z głupim uczuciem, że tracę panowanie nad sytuacją. Mój policzek był przy jego płaszczu, a jego ramiona obejmowały mnie tak ciasno, że mogłam czuć, jak uderzenia bębna, bicie jego serca.
Usłyszałam jego głos nad moją głową.
– Nie możesz wracać do Londynu. Nie możesz już nigdy stąd odjechać.
9
Okazało się, że zakupy, które zrobiłam w Falmouth, to był bardzo dobry pomysł. Jakbym przewidziała, że będzie to świetny temat do nieobowiązującej, grzecznościowej konwersacji, która była nam wszystkim potrzebna, aby załagodzić napiętą atmosferę powstałą wskutek tamtego przykrego wieczoru. Mollie była zachwycona frezjami, gdyż w Boscarvie ich uprawa się nie udawała z powodu zbyt silnych i chłodnych wiatrów. Pochwaliła mnie też za ich artystyczne ułożenie i postawiła je na honorowym miejscu, na parapecie kominka w salonie. Pokój wypełnił się ich romantycznym zapachem, a kremowe, różowe i liliowe barwy kwiatów przyciągały wzrok w kierunku portretu Zofii. Można by nawet powiedzieć, że kolory te świetnie uzupełniały się z tonacją skóry modelki i mieniącą się bielą jej sukienki.
– Jakie to piękne – I – powiedziała Mollie, stojąc z tyłu. Nie byłam pewna, czy miała na myśli kwiaty czy portret. – I jakie to miłe z twojej strony, żeś je przyniosła. Czy Eliot pokazał ci nasz dom? Chyba teraz rozumiesz, co czuję, będąc zmuszona mieszkać w tym miejscu. – Mrużąc oczy, obrzuciła mnie troskliwym spojrzeniem. – Myślę, że ten dzień dobrze ci zrobił. Złapaliście chyba trochę słońca, bo masz ładne kolorki. Widać, że tutejsze powietrze ci służy.
Pettifer z godnością przyjął ofiarowane mu sherry, ale czułam, że zrobiłam mu tym przyjemność. Grenville odczuł szczególnie złośliwe zadowolenie, gdyż lekarz odradzał mu palenie i Pettifer schował jego stały zapas cygar, z którego, jak przypuszczałam, skąpo mu je wydzielał. Toteż Grenville natychmiast zapalił jedno, rozsiadł się w fotelu i z satysfakcją wydmuchiwał dym z miną człowieka, który nie przejmuje się światem. Nawet Andrei udało mi się dogodzić.
– Ach, „Pełzacze”! Skąd wiedziałaś, że to mój ulubiony zespół? Żeby choć był tu adapter, ale oni nie mają, a swój zostawiłam w Londynie. Kurczę, czy oni nie są super? – Zeszła z obłoków na ziemię, kiedy spojrzała na metkę z ceną. – Ale to cię musiało trochę kosztować!
Wyszło tak, jakby moje podarunki ułatwiły zawarcie cichego paktu o nieagresji. Nikt nie wspominał już ani o tamtym fatalnym wieczorze, ani o biurku davenport, o Erneście Padlow czy możliwości sprzedaży farmy w Boscarvie. Nikt też nie wspominał o Jossie. Po kolacji Eliot rozłożył stół, a Mollie wyjęła pudełko z różanego drzewa, w którym był zestaw do gry w mahdżonga. Graliśmy w to do późnej nocy. Andrea usiadła obok Mollie, aby nauczyć się zasad.
Przyszło mi na myśl, że gdyby wszedł tu niespodziewanie ktoś obcy, byłby zachwycony tą idyllą rodzinną. Siedzieliśmy zamknięci w kręgu światła lampy jak muchy uwięzione w bursztynie. Oto wybitny malarz, opromieniony dostojnością swojego wieku, w otoczeniu rodziny: ładnej synowej i przystojnego wnuka; nawet Andrea wykazywała nieco uwagi i zainteresowania dla zawiłości gry. Grałam w mahdżonga z matką jeszcze jako dziecko, czasem we czwórkę z dwojgiem jej przyjaciół. Ulgę przynosiło mi wspomnienie dotyku tych kościanych i bambusowych płytek i dźwięku, który wydawały, kiedy mieszaliśmy je na środku stołu, a który przypominał szelest kamyków poruszanych przez morski przypływ.
Na początku każdej tury budowaliśmy cztery ścianki, każda wysokości dwóch płytek, i stykaliśmy je ze sobą, tworząc kwadrat. Grenville, który nauczył się tej gry jako młody podporucznik w Hongkongu, powiedział nam, że w myśl dawnego przesądu, związanego z tą grą, miało to „trzymać z daleka złe duchy”. Pomyślałam sobie, jakie by to było proste, gdyby w ten sposób można było unieszkodliwiać i trzymać na dystans wszelkie strachy, wątpliwości i „trupy w szafie”.
Ulotki i plakaty reklamujące Porthkerris przedstawiały to miejsce na tle błękitnego nieba i morza, z białymi domkami w promieniach słońca i palmą na pierwszym planie, co nasuwało skojarzenia z krajobrazem śródziemnomorskim. Wyobraźnia podsuwała dalsze obrazy, jak jedzenie homara prosto z wody na świeżym powietrzu, brodatych malarzy w fartuchach poplamionych farbami i wysmaganych wiatrem rybaków malowniczych jak piraci, siedzących na pachołkach cumowych, pykających fajki i rozmawiających o ostatnim połowie.
Natomiast w lutym, podczas silnego, północno-wschodniego wiatru, Porthkerris nie miało nic wspólnego z tym obrazem raju.
Morze, niebo i samo miasteczko były jednakowo szare, a w labiryncie wąskich uliczek hulał ostry wiatr. Był to akurat czas przypływu. Wysokie fale rozbijały się o falochron i obryzgiwały ulice, rozpylając sól na oknach domów i wypełniając rynsztoki żółtą pianą przypominającą brudne mydliny.
Miasto robiło wrażenie oblężonego. Jego mieszkańcy, robiąc zakupy, przemykali szybko po ulicach zapięci pod szyję, pozawijani w co się dało, z twarzami schowanymi w kaptury lub w wysoko podniesione kołnierze palt. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety wyglądali podobnie, wszyscy opatuleni i w gumiakach.
Niebo było tego samego koloru co wiatr. W powietrzu fruwały resztki towarów, zwiędłe liście, gałązki, ścinki papieru, a nawet dachówki zerwane z dachów. Klienci przychodzący do sklepów zapominali, po co tam przyszli, i wdawali się w rozmowę na temat pogody, wiatru i szkód przezeń wyrządzonych.
Znów wybrałam się po zakupy dla Mollie, opierając się wiatrowi, w pożyczonym płaszczu przeciwdeszczowym i gumiakach. Wolałam iść piechotą, gdyż tak czułam się bezpieczniej niż w leciutkim samochodzie Mollie. Teraz już lepiej znałam miasto, więc nie potrzebowałam Andrei jako przewodnika. Zresztą Andrea jeszcze spała, kiedy wychodziłam z Boscarvy, i o to akurat nie można było mieć do niej pretensji. Dzień nie był zachęcający i trudno było uwierzyć, że jeszcze wczoraj siedziałam na dworze w samej bluzce i wygrzewałam się w słońcu, jakby to już był maj.
Zrobiłam wszystkie zakupy i wyszłam od piekarza, kiedy zegar na wieży starego normańskiego kościółka wybił jedenastą. Normalnie w takich warunkach atmosferycznych czym prędzej zawróciłabym do Boscarvy, ale dzisiaj miałam inne plany. Patrząc pod nogi i trzymając ciężki koszyk przewieszony przez ramię poszłam w stronę portu.
Wiedziałam, że galeria sztuki mieści się w dawnej kaplicy baptystów, gdzieś w plątaninie uliczek w północnej części miasta. Myślałam, że wystarczy po prostu pójść tam i poszukać, ale gdy dotarłam do portu, walcząc z porywami wiatru i bryzgami wody, zauważyłam tam dawny domek rybacki przerobiony na biuro Informacji Turystycznej. Doszłam do wniosku, że zaoszczędzę czasu i wysiłku, jeśli „zasięgnę języka”.
W biurze siedziała zobojętniała na wszystko dziewczyna skulona nad piecykiem olejowym, a mimo to trzęsąca się z zimna, jakby była jedynym rozbitkiem ocalałym z wyprawy arktycznej. Kiedy weszłam, nawet się nie poruszyła, tylko spytała: „Słucham?”, spoglądając przez okulary źle dobrane do kształtu jej twarzy. Było mi jej trochę żal.