Выбрать главу

– Szukam galerii sztuki.

– A której?

– Nie wiedziałam, że jest ich tu więcej niż jedna. Drzwi za mną otworzyły się, a potem zamknęły, co oznaczało, że dołączył do nas ktoś trzeci. Dziewczyna patrzyła przez moje ramię i za jej wypukłymi szkłami zamigotał przebłysk pewnego zainteresowania.

– Jest tu Galeria Miejska i Galeria Malarstwa Współczesnego – wyjaśniła tonem dużo bardziej ożywionym.

– Nie bardzo wiem, którą wybrać.

– Może – zabrzmiał głos za mną – mógłbym tu w czymś pomóc?

Kiedy się obróciłam, za mną stał Joss, w gumowych butach, ociekającej wodą czarnej kurtce i rybackim kapeluszu wciśniętym głęboko na głowę. Twarz miał mokrą od deszczu, ręce w kieszeniach kurtki, a w jego ciemnych oczach lśniła wesołość. Jedna połowa mojej jaźni od razu zauważyła, skąd wzięło się nagłe ożywienie ospałej dziewczyny za ladą. Druga zaś połowa była oszołomiona jego nadzwyczajną zdolnością pojawiania się tam, gdzie był najmniej oczekiwany.

Ponieważ pamiętałam wynurzenia Andrei, jak też sprawę biurka i krzesła, powiedziałam tylko chłodno:

– Cześć, Joss!

– Widziałem, jak tu wchodziłaś. Co planujesz robić?

– Pani szuka galerii sztuki – wtrąciła się dziewczyna.

Joss czekał, aż rozwinę ten temat. Ponieważ nie miałam wyboru, kontynuowałam:

– Myślałam, że może są tam jakieś obrazy Grenville’a…

– I dobrze myślałaś, bo trzy tam są. Zaprowadzę cię.

– Nie potrzebujesz mnie prowadzić. Wystarczy, jeśli się dowiem, jak tam trafić.

– Ale ja chciałbym cię tam zabrać. – Zdjął ciężki koszyk z mojego ramienia, uśmiechnął się do dziewczyny z biura i otworzył drzwi.

Do środka wdarł się poryw wiatru i masa powietrza przesyconego morską pianą, wskutek czego plik ulotek informacyjnych sfrunął z lady i rozsypał się po podłodze. Przyspieszyłam kroku, aby nie dopuścić do powstania większych szkód, a wtedy drzwi same się za nami zatrzasnęły. Joss, jakby to było coś najnaturalniejszego w świecie, wziął mnie za rękę i spróbowaliśmy iść środkiem brukowanej jezdni. Joss starał się prowadzić luźną rozmowę nie zważając na to, że wiatr wyrywał mu dosłownie słowa z ust, lecz nawet trzymając się za ręce trudno było posuwać się do przodu.

Po co, na Boga, zeszłaś w taką psią pogodę do miasta?

– Po to, co trzymasz w ręku. To zakupy dla Mollie.

– Nie mogłaś wziąć samochodu?

– Bałam się, że zdmuchnie mnie z szosy.

– A ja – stwierdził – kocham takie dni jak dziś.

– Wyglądał, jakby rzeczywiście kochał być smagany wiatrem, mokry, a równocześnie tryskający życiem.

– Jak minął dzień wczorajszy?

– A co wiesz na ten temat?

– Byłem w Boscarvie i Andrea powiedziała mi, że pojechałaś z Eliotem do Falmouth. W tym miasteczku nic się nie da ukryć. Jeśli nie Andrea, powiedziałby mi o tym Pettifer albo pani Thomas, albo pani Kernów, albo Panna Bystrooka z Informacji Turystycznej. To dodatkowa atrakcja życia w Porthkerris, że wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich.

– Zaczynam zdawać sobie z tego sprawę.

Odwróciliśmy się od portu i zaczęliśmy iść brukowaną, stromą drogą pod górę. Po obu stronach domki stały coraz bliżej siebie, przez jezdnię przebiegł kot i wskoczył do piwnicy przez wybitą szybę w oknie. Jakaś kobieta w kapeluszu kształtu rondelka i niebieskim fartuchu szorowała schody przed domem. Na nasz widok pozdrowiła Jossa słowami: „Siemasz, kochasiu”. Na skutek połączonego działania gorącej wody i zimnego wiatru palce jej rąk przypominały różowe serdelki.

Ulica kończyła się niewielkim placykiem, którego nigdy przedtem nie widziałam. Jedną jego stronę zajmował duży budynek przypominający oborę, z łukowatymi oknami osadzonymi wysoko w murze. Drzwi były opatrzone tabliczką „Galeria Sztuki w Porthkerris”. Joss puścił moje ramię, pchnął drzwi i zatrzymał się, by mnie przepuścić. Wewnątrz było nieprzyjemnie zimno, przewiewnie i pusto. Białe ściany były obwieszone obrazami różnych stylów i rozmiarów. Na środku pomieszczenia postawiono dwie duże abstrakcyjne rzeźby, które w tym miejscu wyglądały jak skały odsłonięte przez odpływ. Przy drzwiach stał stolik, na którym leżały stosy katalogów, folderów i egzemplarzy pisma „Studio”. Mimo tak zgrabnie zaaranżowanej ekspozycji w powietrzu wisiał beznadziejny nastrój minionych niedziel.

Joss postawił na podłodze mój koszyk i zdjął rybacki kapelusz, otrząsając go z deszczu, jak pies otrząsa zmoczoną sierść.

– Co więc chciałabyś zobaczyć? – spytał.

– Portrety Zofii.

Rzucił mi ostre spojrzenie, odwracając gwałtownie głowę. Natychmiast jednak uśmiechnął się i ponownie nałożył kapelusz, tym razem nasuwając go na oczy jak żołnierz gwardii pałacowej.

– Kto ci powiedział o Zofii?

Ze słodziutkim uśmiechem teraz odpłaciłam mu pięknym za nadobne.

– Może pani Thomas, może pani Kernów, a może Panna Bystrooka z Informacji Turystycznej…

– Z taką bezczelnością daleko nie zajedziesz.

– Pettifer powiedział mi, że tu jest jej portret.

– Tak, to tam.

Poszłam za nim na drugą stronę sali. W jej pustce głośnym echem odbijały się kroki naszych stóp w gumiakach.

– O, tu – zatrzymałam się i spojrzałam w górę. To była ona, siedząca w promieniach światła lampy, z jakąś robótką w ręku.

Przez dłuższy czas wpatrywałam się w nią, aż w końcu wydałam z siebie głębokie westchnienie zawodu. Joss spoglądał na mnie spod śmiesznego czubka swego kapelusza.

– Co miało znaczyć to westchnienie?

– Wciąż nie mogę zobaczyć jej twarzy i nie wiem, jak wyglądała. Dlaczego on nigdy nie malował jej twarzy?

– Owszem, malował, i to często.

– Ale ja tego jeszcze nie widziałam. Na każdym obrazie jest albo tył jej głowy, albo ręce, albo też jest tak mała na tle całego obrazu, jakby była plamką bez twarzy.

– Czy to ma znaczenie, jak ona wyglądała?

– Pewnie nie ma, ale po prostu chciałabym wiedzieć.

– Po pierwsze, jak w ogóle dowiedziałaś się o jej istnieniu?

– Powiedziała mi o niej matka. Potem także Pettifer. No i widziałam jej portret, który wisi w salonie w Boscarvie. Wygląda na nim tak czarująco i kobieco, że musiała być bardzo piękna. Co prawda Pettifer twierdzi, że nie była wcale piękna, najwyżej atrakcyjna i pełna wdzięku.

Jeszcze raz spojrzeliśmy na portret. Widać na nim było jej ręce i refleksy światła lampy na ciemnych włosach.

– Pettifer mówi, że jej portrety wiszą w różnych galeriach w całym kraju. Będę chyba musiała jeździć od Manchesteru do Birmingham, Nottingham czy Glasgow, dopóki nie znajdę choć jednego, na którym będzie więcej niż tył jej głowy.

– A jeśli znajdziesz, to co wtedy zrobisz?

– Nic. Po prostu wreszcie się dowiem, jak ona wyglądała.

Nie kryjąc rozczarowania, odwróciłam się i zaczęłam iść w stronę drzwi, gdzie czekał mój pełny koszyk. Joss był jednak szybszy, nachylił się i podniósł go.

– Muszę już wracać – powiedziałam.

– Jest dopiero – spojrzał na zegarek – wpół do dwunastej. Jeszcze nie widziałaś mojego sklepu. Chodź go zobaczyć, napijemy się kawy i odwiozę cię do domu. Nie możesz przecież z tym ciężarem iść piechotą pod tę górę.

– Mogę, czemu nie.

– Ale ja ci na to nie pozwolę. – Otworzył drzwi. – Chodźmy…

Ponieważ nie mogłam wracać bez koszyka, a on nie miał zamiaru go puścić, nie miałam wyboru i poszłam z nim. Ręce wsadziłam w kieszenie płaszcza, aby nie mógł znów wziąć mnie za rękę. Joss nie wydawał się bynajmniej speszony moją celową niegrzecznością, która już sama przez się mogła wyprowadzić z równowagi. Jednak kiedy wróciliśmy do portu i wpadliśmy znów w szpony wichru, nagłe omal nie straciłam równowagi. Joss roześmiał się, wyciągnął moją rękę z kieszeni i ujął w swoją. I jak nie miałam być rozbrojona tym opiekuńczym i pobłażliwym gestem?