Kiedy wróciłam do Boscarvy, zastałam Mollie w ogrodzie, ciepło opatuloną od wiatru (w taką pogodę nawet Mollie nie mogła wyglądać elegancko). Próbowała podwiązywać i ratować co wrażliwsze krzewy rosnące wokół domu. Kiedy dostrzegła samochód, zdecydowała, że na dziś dosyć. Toteż gdy odstawiłam wóz i szłam w kierunku domu, wyszła mi naprzeciw, ściągając rękawice i wpychając kosmyk włosów pod chustkę na głowie.
– Nie mogę już dłużej wytrzymać – oznajmiła. – Ten piekielny wiatr odbiera mi siły. Ale musiałam coś zrobić z tym ślicznym małym wawrzynkiem, bo porwałoby go na strzępy. A wszystkie kamelie są jak ugotowane, zrobiły się całkiem brązowe. Chodźmy do środka, napijemy się herbaty.
Podczas gdy poszła się przebrać, postawiłam czajnik na gaz i ustawiłam filiżanki na tacy.
– Gdzie jest reszta? – spytałam, kiedy wróciła, jak zawsze nienagannie elegancka, z perłami na szyi i dobranymi do nich kolczykami.
– Grenville uciął sobie drzemkę, a Andrea jest na górze w swoim pokoju… – westchnęła. – Mogę powiedzieć, że ta dziewczyna jest szalenie trudna do prowadzenia. Żeby choć mogła zająć się czymś, zamiast tylko w ten męczący sposób snuć się po kątach! Obawiam się, że pobyt tutaj nic jej nie pomoże. Prawdę mówiąc, od początku tak mi się wydawało, ale moja biedna siostra była tak zrozpaczona… – Rozejrzała się po swojej komfortowo urządzonej kuchni. – Tu jest tak przytulnie. Zjedzmy tutaj podwieczorek! W salonie jest straszny przeciąg, kiedy wieje wiatr od morza, ciężko jest już od wpół do piątej zaciągać zasłony.
Mollie miała rację, w kuchni było znacznie przytulniej. Znalazła serwetę i nakryła do podwieczorku, stawiając na stole ciastka, herbatniki, cukierniczkę i dzbanuszek do mleka. Najwidoczniej nawet przy podwieczorku w kuchni dbała o szczegóły. Wyciągnęła jeszcze dwa fotele na kółkach i już sięgała po czajniczek, gdy w drzwiach stanęła Andrea.
– Andrea, kochanie, przyszłaś w samą porę. Dziś jemy podwieczorek w kuchni. Napijesz się herbaty?
– Przepraszam, ale nie mam czasu.
Ta niespodziewanie uprzejma odpowiedź wyostrzyła uwagę Mollie.
– Wychodzisz gdzieś? – spytała.
– Tak – odpowiedziała Andrea. – Idę do kina.
Spojrzałyśmy na nią ze zdumieniem, bowiem zdarzyła się rzecz niemożliwa: Andrea nagle postanowiła popracować trochę nad swoim wyglądem! Umyła włosy i związała je z tyłu. Znalazła czystą bluzkę, a nawet, co stwierdziłam z zachwytem, założyła pod nią stanik. Jak zawsze, nosiła na szyi swój celtycki krzyż na rzemyku, ale czarne dżinsy miała odprasowane, a niezgrabne buty wyczyszczone. Przez ramię przewiesiła płaszcz od deszczu i skórzaną torebkę z frędzlami. Nigdy jeszcze nie widziałam jej tak dobrze wyglądającej. Najważniejsze jednak było, że wyraz jej twarzy nie był nadąsany ani nieżyczliwy, lecz… poważny. Czy w ogóle było możliwe, aby Andrea wyglądała skromnie i poważnie?
– Czy ciocia nie ma nic przeciwko temu? – kontynuowała Andrea.
– Ależ skąd. Na jaki film się wybierasz?
– W kinie „Plaża” grają „Marię królową Szkocji”.
– Idziesz tam sama?
– Nie, z Jossem. Zadzwonił, kiedy ciocia pracowała w ogrodzie. Potem zaprasza mnie na kolację.
– No dobrze – słabym głosem wyszeptała Mollie. Ponieważ czuła, że oczekuje się od niej bardziej wyczerpującego komentarza, dokończyła: – A jak chcesz się tam dostać?
– Na dół zejdę piechotą, a z powrotem liczę na to, że Joss mnie odwiezie.
– Masz jakieś pieniądze?
– Mam pięćdziesiąt pensów. To wystarczy.
– No to… – Mollie skapitulowała ostatecznie – baw się dobrze!
– Dziękuję! – Obdarzyła nas obie uśmiechem.
– Do widzenia!
Drzwi zakołysały się za nią.
– Do widzenia! – odkrzyknęła Mollie i spojrzała na mnie. – Coś nadzwyczajnego! – skomentowała.
Skupiłam się nad swoją filiżanką herbaty.
– Co jest takie nadzwyczajne? – spytałam z pozorną obojętnością.
– Andrea i… Joss? To znaczy, on zawsze był dla niej miły, ale żeby… umawiać się z nią?
– Nie ma w tym nic dziwnego. Kiedy się umyje i zada sobie trud, żeby się uśmiechnąć, jest całkiem sympatyczna. A do Jossa pewnie uśmiecha się przez cały czas.
– Myślisz, że dobrze zrobiłam, pozwalając jej iść? Jestem w końcu za nią odpowiedzialna…
– Naprawdę nie widzę powodu, żebyśmy jej miały tego zabraniać. W końcu ma siedemnaście lat, nie jest już dzieckiem. Na pewno potrafi dać sobie radę.
– W tym właśnie problem – podsumowała Mollie.
– Na tym zawsze polegały trudności z Andrea.
– Ale wszystko będzie w porządku. Wiedziałam na pewno, że nie będzie w porządku, ale nie chciałam rozwiewać złudzeń Mollie. Zresztą, czy to miało jakieś znaczenie? Jeśli Joss chciał spędzać wieczory, uprawiając miłość przy kominku z tą młodocianą nimfomanką, nie moja to sprawa. Warci byli siebie nawzajem. Można powiedzieć, że dobrali się w korcu maku. Kiedy wypiłyśmy herbatę, Mollie założyła schludny fartuszek i zabrała się do szykowania kolacji. Ja sprzątnęłam ze stołu filiżanki i spodeczki, po czym pozmywałam. Wtedy zjawił się Pettifer, dźwigając ogromny klucz, który wyglądał, jakby otwierano nim jakieś lochy.
– Wiedziałem, że schowałem go w bezpieczne miejsce. Znalazłem go na spodzie szuflady w biurku pana komandora – oświadczył.
– Ależ Pettifer, co to jest? – spytała Mollie.
– Klucz do pracowni, proszę pani.
– Na miłość boską, komu to potrzebne?
– Mnie – wtrąciłam się. – Grenville powiedział, że mogę tam pójść i wybrać sobie jakiś obraz, aby go zabrać do Londynu.
– Ależ dziecko, za co się bierzesz. Tam musi być ogromny bałagan, przez dziesięć lat nikt tam nie wchodził.
– Mnie to nie przeszkadza! – Wzięłam klucz, który wydał mi się ciężki jak ołów.
– Chcesz tam iść już teraz? Robi się ciemno i zimno.
– A czy tam nie ma światła?
– Jest, ale raczej ponure. Lepiej poczekaj do jutra rana.
Chciałam jednak iść tam już teraz.
– Nic mi się nie stanie. Założę płaszcz.
– W hallu na stole leży latarka. Weź ją z sobą, bo ścieżka w dół ogrodu jest stroma i śliska.
Zapięłam więc szczelnie swój skórzany płaszcz i uzbrojona w latarkę i klucz wyszłam z domu przez drzwi wychodzące na ogród. Wciąż wiał porywisty wiatr od morza, przynosząc ze sobą cienkie strugi zimnego deszczu, tak że miałam trudności z zamknięciem drzwi za sobą. W tak pochmurne popołudnie wcześnie zaczęło się ściemniać, ale było jeszcze wystarczająco jasno, aby ostrożnie zejść w dół bez pomocy latarki. Włączyłam ją dopiero przy drzwiach pracowni, aby móc znaleźć dziurkę od klucza.
Włożyłam klucz do zamka. Przekręcił się z oporami. Przydałoby się go nasmarować. Drzwi ze skrzypem otwarły się do wewnątrz. W środku zalatywało stęchlizną i wilgocią, co wskazywało na obecność pajęczyn i pleśni. Szybko namacałam wyłącznik i zapaliłam światło. Naga żarówka wisząca wysoko u sufitu wniosła trochę życia, ale natychmiast otoczyły mnie pełzające cienie, gdyż przeciąg poruszał długim kablem od żarówki w tę i z powrotem jak wahadłem.
Kiedy weszłam do środka i zamknęłam drzwi za sobą, cienie powoli się uspokoiły. Wokół mnie, w półmroku, majaczyły jakieś zakurzone kształty, ale po przeciwnej stronie pokoju znajdowała się stojąca lampa z powyginanym i popękanym abażurem. Dobrałam się zaraz do niej, znalazłam kontakt i włączyłam ją, przez co od razu wszystko zaczęło wyglądać na trochę mniej opuszczone.