Выбрать главу

– Razem kosztują piętnaście funtów – zakomunikował. – Gdyby jednak pani zechciała poczekać i trochę dopłacić, mógłbym ponownie umocować tę nogę i dać trochę lakieru na miejsce spojenia. Wtedy będzie się mocniej trzymać i ładniej wyglądać.

– A tak jak jest, nie może być?

– Jak dla pani, mogłoby być – odparł młody człowiek – ale gdyby kiedyś przyszedł do pani na kolację jakiś potężny, gruby pan, przypuszczalnie wylądowałby na podłodze.

Przez chwilę przyglądałam mu się, mając nadzieję, że wystarczająco chłodno. Z jego oczu przebijało złośliwe zadowolenie, którego nie miałam zamiaru dzielić. Wcale nie podobał mi się pomysł, aby jedynym mężczyzną, który kiedykolwiek miał przyjść do mnie, był akurat jakiś potężny grubas. Zakończyłam więc sprawę.

– Ile kosztowałaby reperacja nogi?

– Powiedzmy pięć funtów. Tym sposobem krzesła będą panią kosztowały dychę każde.

Przemyślałam to i stwierdziłam, że stać mnie na nie.

– Biorę!

– Świetnie! – odrzekł młodzieniec, wziął się pod boki i mile się uśmiechnął, jakby to już był koniec całej transakcji.

Doszłam do wniosku, że jest to jakiś niepoważny człowiek.

– Czy mam zapłacić z góry, czy może dać zaliczkę?

– To bez znaczenia. Może pani zapłacić za nie przy odbiorze.

– A kiedy będą gotowe?

– Mniej więcej za tydzień.

– Czy mam podać panu moje nazwisko?

– Nie, chyba że pani sama zechce.

– A co by było, gdybym już więcej nie przyszła?

– Przypuszczam, że kupiłby je kto inny.

– Nie chciałabym ich stracić.

– Nie ma obaw – zapewnił mnie młody sprzedawca.

Zmarszczyłam się, zła na niego, ale on tylko się uśmiechnął i poszedł otworzyć mi drzwi. Chłodne powietrze wdarło się do środka. Na zewnątrz zaczęło padać i zrobiło się ciemno jak w nocy.

– Do widzenia! – pożegnał mnie sprzedawca.

Zdobyłam się na lodowaty uśmiech tytułem podziękowania i minęłam go, idąc do wyjścia. Wychodząc, usłyszałam dzwonek zamykających się za mną drzwi.

Ten dzień od rana był jakiś dziwny. Przyjemność kupowania krzeseł z wiśniowego drzewa zmąciło mi zachowanie młodego sprzedawcy. Na ogół nie zniechęcam się tak szybko do ludzi i bardziej niż na niego byłam zła na siebie za swoją nadwrażliwość. Przetrawiałam ten problem jeszcze idąc wzdłuż Walton Street, dopóki nie znalazłam się w księgarni Stephena Forbesa. Ale ani przyjemność bycia wreszcie pod dachem, ani przyjemne zapachy nowego papieru i farby drukarskiej nie były w stanie rozproszyć mojego wisielczego humoru.

Sklep mieścił się na trzech poziomach. Nowe książki sprzedawano na parterze, książki używane i starodruki na piętrze, a biuro Stephena znajdowało się w podziemiach. Stwierdziłam, że moja koleżanka Jennifer zajmuje się akurat klientem i jedyną osobą w zasięgu wzroku okazała się być starsza pani w tweedowej pelerynie pochłonięta lekturą w dziale „Ogrodnictwo”. Odpinając w biegu płaszcz skierowałam się więc w stronę szatni, gdy bezbłędnie rozpoznałam ciężkie kroki Stephena dochodzące z sutereny. Nie wiem, dlaczego zatrzymałam się, aby na niego zaczekać. Po chwili zjawił się, wysoki, przygarbiony, w okularach, ze swym zwykłym wyrazem twarzy znamionującym życzliwość.

Chodził zwykle w ciemnych garniturach, które sprawiały wrażenie, jakby domagały się dobrego wyprasowania. Mimo tak wczesnej pory węzeł jego krawata był zsunięty w dół, odsłaniając górny guzik koszuli.

– Rebeko, jesteś tam? – spytał.

– Jestem.

– Dobrze, że cię zastałem – mówił cicho, jakby nie chciał przeszkadzać klientom. – Na dole jest list do ciebie, przesłano go spod twojego poprzedniego adresu. Najlepiej zejdź na dół i weź go. Podniosłam brwi w górę.

– List?

– Tak, lotniczy, z całą masą zagranicznych znaczków. Nie wiem czemu, ale wygląda mi to na coś pilnego.

Moje dotychczasowe rozdrażnienie wraz z myślami o nowych krzesłach ustąpiło miejsca nagłemu przestrachowi.

– Czy to od mojej matki?

– Nie mam pojęcia. Dlaczego nie pójdziesz i sama nie zobaczysz?

Po stromych, niczym nie przykrytych schodach zeszłam do sutereny rozjaśnionej świetlówkami. W biurze, jak zwykle, panował uroczy nieład. Wszędzie walały się listy, paczki, fiszki, stosy starych książek, kartonowe pudła i popielniczki, których nikt nie opróżniał. Jednak list leżał na środku biurka Stephena i od razu było go widać.

Wzięłam go do ręki – koperta poczty lotniczej, znaczki hiszpańskie, kod pocztowy Ibizy. Tylko charakter pisma był nie znany, litery zaostrzone i wydłużone, jakby pisane bardzo cienkim długopisem. Wysłany był na adres mojego poprzedniego mieszkania; adres przekreślono, a na jego miejsce dużym, dziewczęcym pismem dopisano adres księgarni. Byłam ciekawa, jak też długo ten list przeleżał na stoliku obok drzwi wejściowych, zanim któraś z dziewcząt zauważyła go i zadała sobie trud przesłania go do mnie.

Siadłam na krześle Stephena i rozcięłam kopertę. W środku były dwie kartki cienkiego papieru przeznaczonego do listów lotniczych, a w nagłówku data trzeciego stycznia. Czyli prawie miesiąc temu! W moim mózgu włączył się sygnał alarmowy i z nagłym przestrachem zaczęłam czytać.

„Droga Rebeko!

Myślę, że mam prawo zwracać się tak do Ciebie, gdyż Twoja Matka wiele mi o Tobie mówiła. Piszę, ponieważ Twoja Matka jest ciężko chora. Już od pewnego czasu nie czuła się dobrze i chciałem wcześniej napisać o tym do Ciebie, ale mi na to nie pozwalała.

Teraz, mimo wszystko, przejąłem inicjatywę w swoje ręce i za zgodą lekarza powiadamiam Cię, że według mnie powinnaś do niej przyjechać.

Jeśli możesz, przetelegrafuj mi numer Twojego lotu, tak abym mógł wyjść po Ciebie na lotnisko.

Wiem, że pracujesz i możesz mieć trudności z wyjazdem, jednak radziłbym Ci nie tracić czasu. Obawiam się, że zastaniesz Matkę bardzo zmienioną, ale wciąż bardzo dzielną.

Z serdecznymi pozdrowieniami – Otto Pedersen”

Siedziałam i niedowierzająco patrzyłam na list. Te suche słowa mówiły zarazem o wszystkim i o niczym. Matka była poważnie chora, może umierająca. Już miesiąc temu miałam nie tracić czasu, tylko przyjeżdżać do niej. Tymczasem minął miesiąc, zanim dostałam list. Może ona już nie żyła – a ja do niej nie przyjechałam! Co mógł pomyśleć o mnie ten Otto Pedersen, którego nigdy nie widziałam na oczy ani do tej pory nie znałam z nazwiska?

2

Przeczytałam list jeszcze raz i jeszcze raz, aż cienkie kartki szeleściły mi w palcach. Kiedy Stephen w końcu zszedł na dół, aby mnie odszukać, ciągle siedziałam przy jego biurku.

Odwróciłam się i spojrzałam w górę, gdy stał nade mną, patrząc mi przez ramię. Na widok mojej twarzy spytał tylko:

– Co się stało?

Próbowałam mu odpowiedzieć, ale nie byłam w stanie. Zamiast tego wcisnęłam mu list do ręki. Podczas gdy go czytał, siedziałam opierając łokcie na biurku i gryząc paznokcie w przypływie bólu, gniewu i narastającego niepokoju.

Stephen szybko skończył czytać. Upuścił list na biurko między nami i zapytał:

– Czy wiedziałaś już przedtem o chorobie matki? Potrząsnęłam głową.

– A kiedy miałaś od niej ostatnią wiadomość?

– Jakieś cztery, pięć miesięcy temu. Ona nie miała zwyczaju pisania listów. – Znów podniosłam oczy na niego i wyrzuciłam z siebie zdławionym głosem: – To już prawie miesiąc! Ten list leżał w tamtym mieszkaniu i nikt nie zadał sobie trudu przesłania go do mnie! Ona może już dawno nie żyje, a mnie nie było przy niej i mogła pomyśleć, że nic mnie nie obchodzi!

– Gdyby umarła – przerwał Stephen – jakoś by to do nas doszło. Teraz nie płacz, bo nie czas na to.