– Bądź tak miła i pomóż mi znaleźć numer doktora Trevaskisa. Gdzieś go zanotowałam, ale nie mogę znaleźć.
Pettifer odszedł. Wzięłam książkę i zaczęłam szukać numeru.
– Co się stało z Andreą? – spytałam.
– To zupełny koszmar. Ledwo mogę w to uwierzyć. Jakie to szczęście, że Morris ją znalazł, bo mogła tak przeleżeć całą noc. Mogła nawet umrzeć…
– Proszę, już go mam. Lioneł Trevaskis. Porthkerris 873.
Przyłożyła rękę do policzka.
– Ależ oczywiście, powinnam była znać go na pamięć. – Podniosła słuchawkę i wykręciła numer. Czekając na połączenie, rzuciła mi szybko: – Idź tam i posiedź trochę przy niej. Mężczyźni tu na nic, oni nigdy nie wiedzą, co robić w takiej sytuacji.
Chociaż odczuwałam dziwną niechęć do poznania szczegółów pechowej przygody Andrei, jednak zrobiłam to, o co Mollie prosiła. W salonie zastałam zupełny galimatias. Grenville, najwidoczniej zakłopotany, stał przed kominkiem z rękoma założonymi do tyłu i nic nie mówił. Pozostali zebrali się wokół kanapy. Eliot nalał Morrisowi drinka i obaj przyglądali się, jak Pettifer, z godną podziwu cierpliwością, próbował wlać Andrei w gardło trochę koniaku.
Natomiast Andrea… Mimo wszystko zaszokował i przeraził mnie jej wygląd. Schludny sweter i odprasowane dżinsy były teraz mokre i zabłocone. Przez rozdarcie w dżinsach widać było rozcięte, krwawiące kolano, jak u dziecka. Brakowało jej chyba jednego buta. Włosy jak strąki przylgnęły do jej głowy, a twarz, od płaczu, cała pokryta była czerwonymi plamami. Kiedy wymówiłam jej imię, zwróciła w moją stronę spojrzenie dzikich, nabiegłych krwią oczu. Z przerażeniem zauważyłam na jej skroni duży siniec, jakby powstały wskutek gwałtownego ciosu. Zginął również jej celtycki krzyż noszony na rzemyku, prawdopodobnie zerwany w jakiejś niewyobrażalnej walce.
– Andrea!
Wydała z siebie głośny jęk i przekręciła się tak, by przycisnąć twarz do oparcia kanapy. Rozlała przy tym koniak i wytrąciła szklaneczkę z ręki Pettifera.
– Nie chcę o tym mówić! Nie chcę wcale o tym mówić…
– Ależ musisz!
Rozgoryczony Pettifer zabrał szklankę i wyszedł z salonu. Przypomniałam sobie, że on właściwie nigdy nie lubił tej dziewczyny, i zajęłam jego miejsce obok niej. Usiadłam na brzegu kanapy, ujęłam Andreę za ramiona i próbowałam odwrócić ją twarzą do mnie.
– Czy ktoś ci to zrobił?
Andrea rzuciła się na mnie, konwulsyjnie prężąc ciało.
– Tak! – wykrzyknęła mi prosto w twarz, jakbym była głucha. – To Joss! – Po tym wybuchu pogrążyła się znowu w powodzi szlochów.
Spojrzałam na Grenville’a, który stał nieporuszony, z kamienną twarzą. Jego rysy w tym momencie wydawały się jakby wyrzeźbione w drewnie. Doszłam do wniosku, że z tej strony nie mam co liczyć na pomoc, więc zwróciłam się do Morrisa Tatcombe’a:
– Gdzie pan ją znalazł?
Przestąpił z nogi na nogę. Zwróciłam uwagę, że ubrany był tak, jakby chciał spędzić wieczór w mieście. Miał na sobie skórzaną kurtkę bogato ozdobioną naszywkami, mokrą od deszczu, bardzo obcisłe dżinsy i buty na podwyższonych obcasach. Mimo tych obcasów ledwo sięgał czubkiem głowy do ramienia Eliota, a włosy miał długie i wiszące w strąkach.
Wzruszył ramionami, w geście pełnym zarówno agresji, jak i pewności siebie.
– Gdzieś w połowie drogi na Wzgórze Porthkerris. Tam, gdzie szosa się zwęża i nie ma już chodnika. Leżała do połowy na zakręcie, a do połowy w rowie. Całe szczęście, że ją zauważyłem. Myślałem, że potrącił ją samochód, tymczasem okazało się, że miała sprzeczkę z Jossem Gardnerem.
– On ją zaprosił do kina – wyjaśniłam.
– Nie wiem, jak się to zaczęło – odparł Morris.
– Ale wygląda na to – dokończył grobowym głosem Eliot – że tak się to właśnie skończyło.
– Ależ…
Sprawa wymagała pewnych dalszych wyjaśnień. Już chciałam zacząć o tym mówić, gdy Andrea wydała z siebie kolejny jęk, jak stara płaczka zawodząca nad grobem. Straciłam cierpliwość.
– Na miłość boską, dziewczyno, przestań tak się drzeć! – Złapałam ją za ramiona i lekko potrząsnęłam, aż jej głowa na jedwabnej poduszce zaczęła podskakiwać jak u źle wypchanej, szmacianej lalki. – Uspokój się i powiedz nam, co się stało.
Z jej ust zaczęły wylewać się potoki słów przemieszanych z płaczem. Przez głowę przemknęła mi błyskawiczna myśclass="underline" „Dobrze, że przynajmniej nie brak jej zębów”, a po chwili byłam zła na siebie za taką bezduszność.
– Bb… yliśmy w kk… kinie, a pp… otem poszliśmy do baru…
– Do którego baru?
– Nie wiem…
– Jak to? Musisz pamiętać, jaki to był bar! Tracąc cierpliwość, coraz bardziej podnosiłam głos.
Za moimi plecami Mollie, która nie wiadomo kiedy weszła do pokoju, wtrąciła się:
– Ach, nie krzycz tak na nią. Nie bądź dla niej przykra!
Z wysiłkiem opanowałam się i próbowałam pytać dalej, już łagodniejszym głosem:
– Czy nie możesz sobie przypomnieć, gdzie byliście?
– Nnnie. Bbyło cc. iemno i nn… ie widziałam. A potem… potem…
Przytrzymałam ją mocniej, aby się uspokoiła.
– Dobrze. A co potem?
– Joss wypił dużo whisky i nie mógł odwieźć mnie do domu. Chciał, żebym… ppp… poszła do niego do mieszkania… i…
Jej usta znów wykrzywiły się w podkówkę, a rysy rozpłynęły się w niepohamowanym płaczu. Nie przeszkadzałam jej w tym i wstałam, ustępując miejsca Mollie.
– No… – zaczęła. – No, dobrze już, dobrze. – Jej głos brzmiał łagodniej niż mój, był bardziej uspokajający i macierzyński. – Teraz nie musisz się o nic martwić. Doktor jest już w drodze, a Pettifer szykuje ci butelkę z gorącą wodą do łóżka. Nie musisz już więcej z nami rozmawiać ani mówić o tym.
Uspokojona tonem głosu Mollie Andrea najwidoczniej zapragnęła jednak wyrzucić to wszystko z siebie. Toteż, wśród niekończących się westchnień i łkań, usłyszeliśmy dalszy ciąg tej historii.
– Nnn… ie chciałam z nim iść. Chciałam wracać do domu… i… odeszłam od niego. Poszedł za mną. Próbowałam bbb… biec i potknęłam się nn… na chodniku, i bb… but mi z… z… zleciał. I wtedy on mnie złapał… i zaczął mi wymyślać… To jj… ja krzyczałam i on uderzył mnie…
Kiedy spoglądałam po twarzach otaczających mnie osób, malowała się na nich ta sama zgroza i konsternacja w różnym nasileniu. Tylko Grenville zachowywał zewnętrzny chłód. I choć w głębi był wściekły, nie wykonał żadnego ruchu, ani nie powiedział słowa.
– No dobrze – odezwała się Mollie głosem tylko lekko drżącym. – Już wszystko w porządku. Chodź na górę.
Andrea, osłabiona i zmaltretowana, próbowała jakoś dźwignąć się z kanapy, ale nogi się pod nią ugięły i zaczęła osuwać się na podłogę. Akurat Morris stał najbliżej i zdążył zapobiec jej upadkowi. Podniósł ją z siłą zadziwiającą jak na swoje wątłe ramiona.
– No właśnie – dodała Mollie. – Morris zaniesie cię na górę. Wszystko będzie w porządku. – Zrobiła parę kroków w stronę drzwi. – Tędy, Morris.
– Dobra – odmruknął Morris, nie wykazując zbytniego entuzjazmu.
Obserwowałam twarz Andrei. Kiedy tylko Morris zaczął ją nieść, otworzyła oczy i spojrzała prosto na mnie. Nasze spojrzenia zmierzyły się z sobą, wytrzymując się nawzajem. Wtedy już wiedziałam, że kłamała. Ona zaś wiedziała, że ja wiem, iż ona kłamie.
Z głową na piersi Morrisa zaczęła znów płakać, toteż szybko wyniósł ją z pokoju.
Słuchaliśmy ciężkich kroków Morrisa oddalających się wzdłuż hallu, potem w górę po schodach. Wtedy Eliot odezwał się, jak zwykle używając zręcznych niedomówień: