– Joss! – zawołałam.
Ponieważ nie było odpowiedzi, weszłam dalej na górę, gdzie paliło się przyćmione światło. W kominku nie było napalone, toteż w mieszkaniu panowało przeraźliwe zimno. Poprzez dach słychać było bębnienie deszczu.
– Joss! – powtórzyłam.
Leżał w łóżku, byle jak przykryty kocem. Przedramieniem zasłaniał sobie oczy, jakby raziło go jakieś uporczywe światło. Słysząc mój głos opuścił rękę i nieco uniósł głowę, aby zobaczyć, kto przyszedł. Potem opadł znów na poduszkę.
– O Boże, Rebeka! – usłyszałam jego głos. Podeszłam do łóżka.
– Tak, to ja.
– Słyszałem twój głos i myślałem, że śnię.
– Wołałam cię, ale nie odpowiadałeś.
Jego twarz przedstawiała okropny widok. Lewy policzek był siny i spuchnięty, oko wpółprzymknięte. Na rozciętej wardze przyschło trochę krwi, a skóra ze stawów na palcach prawej ręki była całkiem zdarta.
– Skąd się tu wzięłaś? – Mówił niewyraźnie, przypuszczalnie z powodu przeciętej wargi.
– Pani Kernów zadzwoniła do mnie.
– Prosiłem ją, aby nikomu o tym nie mówiła!
– Niepokoiła się o ciebie. Joss, co to było?
– Trafiłem na bandytów.
– Czy coś cię boli?
– Chyba wszystko.
– Niech no zobaczę…
– Kernowowie mnie opatrzyli.
Pochyliłam się nad nim, delikatnie odsuwając koc. Do pasa był nagi, a poniżej żeber owinięty czymś, co przypominało pasy porwane ze starego prześcieradła. Na prawym boku rozpościerała się jednak paskudna rana, z której krew przesiąkała przez bawełniane szmaty.
– Joss, kto ci to zrobił?
Joss nie odpowiedział, natomiast z siłą, dziwną jak na kogoś w takim stanie, uniósł ramię i przyciągnął mnie do siebie, że aż usiadłam na brzegu łóżka. Ponieważ mój długi, jasny warkocz zwisał mi przez ramię do przodu, Joss, trzymając mnie prawą ręką, równocześnie lewą zsunął gumkę związującą końce moich włosów. Posługując się palcami jak grzebieniem, rozluźnił i rozplótł pasma włosów, które jak jedwabne frędzle zaczęły muskać jego nagą pierś.
– Zawsze chciałem to zrobić – powiedział z zadowoleniem. – Odkąd pierwszy raz zobaczyłem cię i przypominałaś mi prymuskę z… jak ja to wtedy nazwałem?
– Z wzorowo prowadzonego sierocińca.
– O, właśnie. Zabawne, że to zapamiętałaś.
– Co mogę zrobić dla ciebie? Przecież musi być coś takiego.
– Zostań tu. Po prostu zostań ze mną, moja najdroższa dziewczynko!
Czułość w głosie Jossa, który zawsze był takim twardzielem, rozbroiła mnie kompletnie. Do oczu napłynęły mi łzy. On zobaczył to i przyciągnął mnie do siebie jeszcze bardziej. Poczułam, jak jego ręka wślizguje się pod włosy i otacza moją szyję.
– Joss, mogę cię urazić…
– Nic nie mów. – Jego usta szukały moich, a kiedy już znalazły, dokończył: – To też zawsze chciałem zrobić.
Stało się jasne, że żadna z jego ran, stłuczenia, krwawienia ani rozcięta warga nie będą w stanie powstrzymać go od tego, do czego dążył.
A ja, chociaż zawsze wyobrażałam sobie, że miłość to coś w rodzaju fajerwerku i eksplozji uczuć, nagle odkryłam, że to zupełnie co innego. To było coś ciepłego, jakby niespodziewanie zaświeciło słońce. I nie miało to nic wspólnego z niekończącym się korowodem mężczyzn przewijających się przez życie mojej matki. Było jak otwarte okno, przez które wyrzuca się złe uczucia: cynizm i uprzedzenia. To było to, dzięki czemu puściły moje ostatnie hamulce. To był Joss.
Wymówił moje imię i w jego ustach zabrzmiało to pięknie.
Już dużo później napaliłam w kominku drzewem naniesionym przez morze, aż pokój rozjaśnił się migocącym światłem. Nie chciałam, aby Joss niepotrzebnie się ruszał, toteż leżał, opierając swą ciemną głowę na rękach, a ja czułam na sobie jego oczy śledzące każdy mój ruch.
Wstałam i odsunęłam się od ognia. Moje rozpuszczone włosy spływały po obu stronach twarzy, a policzki były rozgrzane od ciepła płomieni. Miałam poczucie zadowolenia i ulgi.
– Chyba powinniśmy porozmawiać – odezwał się Joss.
– O, tak.
– Daj mi się czegoś napić.
– A na co masz ochotę?
– Może być trochę whisky. Jest w szafce nad zlewem.
Znalazłam butelkę i dwie szklanki.
– Z wodą sodową czy zwykłą? – spytałam.
– Z sodową. Tam na haczyku wisi otwieracz.
Otworzyłam butelkę, a że zrobiłam to niezgrabnie, kapsel upadł na podłogę i z typową złośliwością przedmiotów martwych potoczył się gdzieś do kąta. Chciałam go stamtąd wydostać i wtedy zauważyłam inny mały i błyszczący przedmiot, na pół wsunięty pod klapę poniżej zlewu. Gdy to podniosłam, okazało się, że to celtycki krzyż Andrei, ten sam, który nosiła na rzemyku na szyi.
Trzymając go w ręku, nalałam drinki i przyniosłam je Jossowi. Podałam mu szklankę i przyklękłam na podłodze obok łóżka.
– To było pod zlewem – pokazałam mu krzyż. Spuchnięte oko przeszkadzało mu skupić wzrok na czymkolwiek, toteż spojrzał z wyraźnym bólem.
– Co to u licha jest?
– To nosiła Andrea.
– A niech to diabli! – zaklął, a po chwili dodał: – Bądź dobrą dziewczynką i podsuń mi trochę więcej poduszek. Nigdy nie umiałem pić whisky na leżąco.
Zebrałam z podłogi dwie poduszki i podparłam go nimi. Ta czynność musiała być dla niego torturą, gdyż bezwiednie jęknął.
– Dobrze się czujesz?
– Tak, całkiem dobrze. Gdzie to znalazłaś?
– Już mówiłam, na podłodze.
– Dziś wieczorem ona tu przyszła. Powiedziała, że była w kinie. Pracowałem w warsztacie, bo chciałem dokończyć półki, więc powiedziałem jej, że jestem zajęty. Ale ona wparowała na górę, jakby nie słyszała. Poszedłem za nią i poprosiłem, żeby sobie poszła. Ale skąd! Chciała się czegoś napić, chciała porozmawiać… znasz takie gadki.
– Już kiedyś też tu była.
– Tak, raz, przed południem. Zrobiło mi się jej wtedy żal i poczęstowałem ją kawą. Ale dziś wieczór nie miałem czasu na okazywanie jej współczucia. Powiedziałem, że nie mam ochoty na drinka i poradziłem, żeby poszła do domu. Na to ona, że nie chce tam iść, bo tam nikt jej nie lubi i nie chce z nią rozmawiać, a ja jestem jedynym człowiekiem, z którym może pogadać i który ją rozumie.
– Może rzeczywiście byłeś.
– No Więc dobrze, faktycznie było mi jej żal. Kiedy pracowałem w Boscande, pozwalałem jej włóczyć się za mną. Inaczej musiałbym dosłownie wyrzucić ją za drzwi.
– A czy dziś wieczorem ją wyrzuciłeś?
– No, może nie tak dosłownie. W końcu jednak miałem dość jej zwariowanej gadaniny i tej jej pewności, że o niczym innym nie marzę jak tylko, aby wskoczyć z nią do łóżka! Straciłem cierpliwość i powiedziałem jej o tym.
– I co było wtedy?
– Raczej, czego nie było! Krzyki, łzy, oskarżenia, normalna histeria. Wyrzuciła z siebie wszystkie możliwe obelgi, a w końcu rzuciła się na mnie z pięściami. Wtedy zdecydowałem się użyć siły i zepchnąłem ją ze schodów, a za nią rzuciłem jej płaszcz i tę jej ohydną torbę.
– Ale nie uderzyłeś jej?
– Nie, ale chyba ją przestraszyłem, gdyż wypadła stąd jak oparzona. Słyszałem, jak tupie po schodach tymi swoimi okropnymi chodakami. Myślę, że musiała się pośliznąć, gdyż przy ostatnich kilku schodkach usłyszałem straszny łomot. Zawołałem za nią, aby się upewnić, że nic się jej nie stało, ale usłyszałem tylko, jak wylatuje ze sklepu trzaskając drzwiami, więc pomyślałem, że chyba nic.
– A czy mogła wtedy uderzyć się o coś tak, aby nabić sobie siniaka na twarzy?