Wyszedł na patio wyłożone wielkimi, kamiennymi płytami i ruszył w kierunku schodów prowadzących skośnie w dół wykutą w skale galeryjką. Na dole czekał jakiś mężczyzna. Na widok zbiegającego w szaleńczym pędzie Blaine'a podniósł się niesłychanie wolno ze stopnia, na którym siedział. Promień światła padający z otwartego okna oświetlił jego twarz i pędzący niczym wichura Blaine dojrzał na niej wyraz najwyższego osłupienia.
— Przykro mi, stary — szepnął Blaine i zacisnąwszy pieść, wyrżnął w sam środek tej zdumionej, nieruchomej twarzy.
Człowiek zatoczył się do tyłu i wolno, robiąc krok za krokiem, coraz bardziej przechylał się. W końcu upadł na plecy.
Blaine nie czekał jednak aż to się stanie Gnał wielkimi susami w stronę zaparkowanych przy krawężniku aut za którymi, w pewnym oddaleniu, czekał samochód z zapalonymi światłami i pomrukującym na jałowym biegu silnikiem.
To samochód Harriet — pomyślał Blaine. Ale przecież zaparkowała go w złym kierunku: w górę kanionu, nie w dół. Przecież tam, w górze, droga niebawem się kończy.
Biegł klucząc pomiędzy stojącymi autami Harriet czekała przy kierownicy. Okrążył samochód, wśliznął się do środka i ciężko opadł na Fotel. Był wykończony. Czuł przeraźliwy ból w kościach i znużenie w mięśniach, zupełnie laby przebiegł nie kilkadziesiąt metrów, lecz dystans maratoński. Dyszał ciężko, a złożone na kolanach dłonie mocno drżały.
— Nie zabrało ci to zbyt wiele czasu — Harriet odwróciła głowę w jego kierunku.
— Spieszyłem się — szepnął urywanym głosem.
Dziewczyna wyprowadziła samochód na środek drogi. Włączyła odrzutowe silniki i pojazd uniósł się na poduszce powietrznej, której szum poniósł się echem pośród urwistych ścian wąwozu.
— Mam nadzieje, że wiesz co robisz — odezwał się cicho Blaine, pochylając się do przodu. — Ta droga nigdzie nie prowadzi. Kończy się za mile lub dwie.
— Nie przejmuj się, Shep. Wiem, co robię.
Opadł na fotel bez słowa. Był zbyt zmęczony i rozbity by podejmować dyskusje.
Cóż, mam prawo do zmęczenia — pomyślał — Poruszał się dziesięć (a może sto?) razy szybciej niż normalny człowiek. Wydatkował straszną ilość energii, serce biło mu o wiele szybciej, płuca pracował ciężej, mięśnie, ścięgna…
Siedział bez ruchu i zastanawiał się nad przyczyną tego niezwykłego zjawiska, którego doświadczył. Była to tylko czcza formalność, bo doskonale znał jego przyczynę. Tkwiła w nim. Była nią Różowość. Odszukał ją w umyśle.
— DZIĘKI — szepnął z gorzkim uśmiechem.
Śmiesznie zabrzmiało to podziękowanie. Wszak obcy stał się jego częścią, osiedlił się w jego czaszce, gnieździł w jego mózgu i Blaine, dziękując intruzowi, dziękował samemu sobie… Nie! Nie, obcy nie był jeszcze jego częścią. Nie był! Ale już nie ukrywał się dłużej, nie taił swoich możliwości, nie miał już zamiaru uciekać z mózgu Shepherda Blaine'a.
Auto zagłębiało się coraz bardziej w mroczny kanion. Powietrze ochłodziło się, a przesycający je zapach sosen przypominał woń wytwornych i delikatnych perfum.
Być może obcy nie miał wcale zamiaru mi pomagać wydobywać z opresji — zastanawiał się Blaine. — Może ta obca istota czająca się w jego mózgu postąpiła tak, jak zwykle w takich wypadkach postępuje. A może był to tylko jej odruch samoobrony.
Lecz to już nie miało znaczenia, skoro obcy, ratując siebie, uratował również jego. Są bowiem nierozłączni. Są jednym. Żaden z nich nie może już działać niezależnie. Byli sklejeni za sprawą jakiejś kuglarskiej sztuczki owej rozlazłej Różowej Istoty z odległej planety. Tej dwoistej osobowości, która weszła w niego, a stanowiła cień swej drugiej części, odległej stąd o pięć tysięcy lat świetlnych.
— Były jakieś kłopoty? — spytała Harriet.
— Natknąłem się na Freddy'ego.
— Freddy'ego Batesa?
— Jest tylko jeden Freddy w tym mieście.
— Żałosny pajac.
— Ten twój żałosny pajac miał broń i chciał mnie zabić — odrzekł cierpko Blaine.
— Chyba żartujesz?
— Nie, nie żartuje. Posłuchaj, Harriet. To naprawdę poważna i śmierdząca sprawa. Daj sobie spokój. Wysiądę i…
— Za nic na świecie. Jeszcze nigdy nie bawiłam się tak znakomicie.
— W takim razie spytam raz jeszcze: czy dobrze jedziemy? Przed nami pozostało już niewiele drogi.
— Shep — głos dziewczyny zabrzmiał nagle bardzo poważnie. — Nie sądź mnie po pozorach. W sumie nie jestem tak zupełnie głupia. Naprawdę dużo czytam. A najbardziej pasjonuje mnie historia. Szczególnie historia wielkich, krwawych bitew. A już najbardziej lubię, gdy do lektury dołączone są szczegółowe mapy i szkice sytuacyjne…
— No i co z tego? — niecierpliwie wzruszył ramionami Blaine.
— A to, że jedną z najistotniejszych rzeczy w bitwie jest dokładne rozeznanie ewentualnych dróg odwrotu…
— Ale przecież nie w górę tego wąwozu — odparł kwaśno Blaine.
— A właśnie, że w górę.
Milczeli. Dziewczyna skupiła całą swą uwagę na prowadzeniu samochodu, a Blaine ukradkiem obserwował jej profil. Nie, Harriet z pewnością nie reprezentowała typu zidiociałej świergotki, nie była jedną z tych gazetowych dziewcząt goniących wyłącznie za tanią sensacją, żadną egzaltowaną babą ani łzawą pisarką jakich wiele można spotkać we wszystkich redakcjach prasowych świata. Była jedną z najlepszych dziennikarek w kraju, wysłaną do Fishhooka w charakterze korespondenta jednej z największych redakcji w Ameryce Północnej.
Blaine miał pewność, że nie ma u Fishhooka tajemnicy, której nie znałaby zarazem Harriet. Pisała o wszystkim z przerażającym obiektywizmem, zakrawającym wręcz na cynizm i obojętność. Ale nawet w tak specyficznym rodzaju prozy, jakim jest twórczość gazetowa, potrafiła w swoje artykuły tchnąć bardzo dużo zwykłego, ludzkiego ciepła.
Jaką wiec role gra Harriet w ostatnich wydarzeniach? Czemu jest tutaj, z nim?
Była jego przyjaciółką, to fakt. Znają się od paru dobrych lat, od dnia — krótko po jej przybyciu do Fishhooka — gdy wybrali się razem na obiad do niewielkiej knajpki. Od niewidomej kwiaciarki kupił wówczas Harriet róże. Pamięta doskonale, jak dziewczyna, ogarnięta nagłą, dojmującą tęsknotą za odległym domem, tuląc róże do twarzy, uroniła w purpurowe płatki kwiatu kilka łez: Od tego czasu jednak Blaine nie widział ani razu by płakała.
Dziwne to wszystko — myślał. — Bardzo dziwne. Na przykład Fishhook, ten kolos i legenda nowoczesnego świata, którego ten właśnie świat nigdy nie chciał w pełni zaakceptować…
Zawsze intrygowało Blaine'a jak to było, kiedy uczeni — sto lat temu z górą — przyznali otwarcie, że Człowiek nigdy nie zdobędzie przestrzeni kosmicznej, że gwiazdy nie są mu pisane. Jakie było uczucie Człowieka, gdy musiał długie, długie lata żyć w przeświadczeniu, że wszechświat jest dla niego niedostępny? Gdy Człowiek miał pustkę w sobie, bo wszystkie jego sny i marzenia legły w gruzach, a całe istnienie miato zamknąć się w maleńkiej, planetarnej śmierci?
Upadły marzenia, sny się rozwiały, a pułapka zatrzasnęła na głucho. Pragnienie gwiazd było jednak o wiele silniejsze. Istnieli ludzie wystarczająco uparci, by nie rezygnować. Oni to odkryli całkiem inną metodę otwarcia wrót wszechświata. A był to sposób zarzucony przez Człowieka, pominięty, wyszydzony, chociaż pozostawał cały czas pod ręką. I dziś nawet, mimo całej potęgi i wspaniałości Fishhooka, wielu jeszcze wykpiwało ową metodę, przylepiając jej etykietkę czarów.