Czary. Czary wymyślono dla dzieci. Stanowiły domenę babci opowiadającej bajki. Pomijano je w książkach naukowych i rozprawach medycznych. W racjonalnym świecie zbudowanym przez Człowieka takich rzeczy nie tolerowano. Czary! Tylko ktoś niespełna rozumu mógł w nie wierzyć.
Lecz owi uparci ludzie właśnie wierzyli w czary; a ściślej w to, co świat opatrzył etykietką czarów i bredni, a co z czarami miało tylko tyle wspólnego, że tak zostało ochrzczone. Bo to nie była wcale magia ani wymysły fantastów. Miało równie racjonalne podstawy jak każda gałąź nauki, jak fizyka, jak chemia. Sprowadzało się w sumie do jednego: do używania utajonych w umyśle ludzkim sił wszędzie tam, gdzie zawodziły ręce.
I z tego uporu właśnie, z wiary i religii owych upartych ludzi narodził się Fishhook. „Fishhook”, gdyż sięgał tam, gdzie Człowiek rękami nie mógł sięgnąć. Gdyż łowił w przestrzeni kosmicznej, wysyłając umysł człowieka tam, gdzie ciało w żaden sposób nie mogło dotrzeć.
Ostry wstrząs samochodu wyrwał Blaine'a z rozmyślań. Zwolnili. Dalej droga skręcała raptownie w prawo i tworzyła pętle. Tu był koniec szosy.
Skrecili z drogi i wjechali w kamieniste koryto wyschłego potoku. Poduszka powietrzna utrzymująca pojazd nad nierównym, pełnym wybojów gruntem zawyła na zwiększonych obrotach i auto z hukiem przyspieszyło. Silniki ryczały przeraźliwie. Gałęzie drzew i krzewów tłukły o szyby i dach pojazdu, który kilkakrotnie przechylił się niebezpiecznie.
— Nie jest źle — odezwała się znad kierownicy Harriet, gdy samochód wyrównał nieco swój bieg. Dalej może być gorzej.
— To jest ta droga odwrotu — ni to spytał, ni stwierdził Blaine.
Zajęta wyborem najdogodniejszej drogi dziewczyna tylko skinęła w milczeniu głową.
Skąd Harriet zna ten szlak? — zastanawiał się w duchu Blaine. — Po co jej w ogóle znajomość tej drogi? Chciał o to zapytać, po namyśle jednak powstrzymał język na wodzy.
Harriet prowadziła samochód uważnie. Coraz bardziej zagłębiali się w pozornie niedostępne góry, trzymając się suchego koryta rzeczułki. Nocne ptaki zawodziły w mroku, gałęzie, jak oszalałe, obijały dach wozu, łamiąc się z suchym trzaskiem.
Gdy w świetle przednich reflektorów pojawił się ogromny głaz wielkości stodoły, który tarasował dalszą drogę, Harriet bez wahania skierowała samochód w wąziutki prześwit pomiędzy nim a skalną ścianą. Auto z trudem, zaledwie o grubość lakieru, wyminęło skalę. Gdy przeszkoda była już za nimi, dziewczyna wyłączyła silniki i samochód osiadł łagodnie na kamienistym gruncie. Zapadła przejmująca cisza.
— Dalej idziemy piechotą? — spytał Blaine.
— Nie, ale musimy tutaj poczekać. Polują na nas i odgłos motorów mógłby nas zdradzić.
— Zamierzasz się dostać na samą górę? — Blaine wykonał ruch głową, wskazując piętrzący się nad nimi, niewidoczny w mroku, ostry szczyt góry.
— Tak, na samą górę.
— Jeździłaś już tedy?
— Wiele razy. Zdawałam sobie sprawę, że gdy nadejdzie chwila próby, nie będzie czasu na wyszukiwanie dogodnych przejść. Musiałam dokładnie poznać cały szlak.
— Ale, na Boga, do czego ci to było potrzebne?
— Słuchaj, Shep; wpadłeś w tarapaty, a ja pomagam ci się z nich wydostać. Czy to mało?
— Skoro zdecydowałaś się mi pomoc, to niech ci Bóg wynagrodzi. Ale zrozum, że nadstawiasz karku. Nie ma sensu, byś razem ze mną szła na dno.
— Już kiedyś nadstawiałam karku. Zresztą dobry dziennikarz zawsze jest przygotowany na ryzyko, jeśli wymagają tego okoliczności.
Może i ma racje — pomyślał Blaine wzruszając lekko ramionami. Lecz nie był wcale przekonany. Wielu dziennikarzy akredytowano u Fishhooka. Blaine znał prawie każdego z nich. Z wieloma pił wódkę. Kilku z nich mógłby nazwać swymi przyjaciółmi. Ale żaden z nich, z wyjątkiem Harriet, nie poważyłby się na to, co ona.
Samo dziennikarstwo nie może tu być wystarczającym powodem. Nawet ich kilkuletnia przyjaźń. Powód musiał być dużo, dużo poważniejszy. To z kolei mogło znaczyć, że Harriet jest nie tylko dziennikarzem, lecz jeszcze kimś ponadto. Z pewnością prowadzi jakąś grę. Tak, musi działać na dwa fronty. Musi bowiem istnieć — poza samym dziennikarstwem i ich przyjaźnią — inna jeszcze przyczyna, dla której dziewczyna zaangażowała się w te nieprawdopodobną hece.
— Powiedziałaś, że już kiedyś nadstawiałaś karku? — odezwał się. — Czy to miało związek ze Stone'em?
— Nie, o nim tylko słyszałam.
Z dołu kanionu dobiegł ich warkot silników samochodowych. Zamilkli, wsłuchując się w coraz wyraźniejszy dźwięk. Blaine na podstawie natężenia hałasu starał się obliczyć ilość pojazdów. Wydało mu się, że trzy. Ale ości nie miał.
Nagle warkot ucichł: auta od jechały do pętli kończącej szosę i tam przystanęły. Słychać było trzask otwieranych drzwiczek, a potem krzyki nawołujących się w ciemnościach ludzi, którzy brali udział w obławie.
Harriet zacisnęła palce na ramieniu Blaine'a.
— SHEP, COŚ TY ZROBIŁ FREDDYEMU? (WYSZCZERZONE ZĘBY TRUPA). — ZNOKAUTOWAŁEM GO.
— MÓWIŁEŚ, ŻE MIAŁ PRZY SOBIE BROŃ. — MIAŁ. ZABRAŁEM JĄ ZE SOBĄ.
— (FREDDY W TRUMNIE, Z ZAKRZEPŁYM NA TWARZY PÓŁUŚMIESZKIEM, Z GIGANTYCZNYCH ROZMIARÓW LILIĄ MIĘDZY ZŁOŻONYMI RĘKAMI).
— NIE, NIE TAK (FREDDY Z WYTRZESZCZONYMI ZE ZDUMIENIA OCZAMI, ZAKRWAWIONYM NOSEM I KROSTOWATĄ TWARZĄ W PLASTRACH).
Siedzieli w milczeniu i słuchali. Krzyki pogoni ucichły, rozległ się trzask zamykanych drzwiczek, a następnie szum oddalających się pojazdów.
— TERAZ?
— POCZEKĄJMY JESZCZE — odparła Harriet. — PRZYJECHAŁY TRZY SAMOCHODY, A ODJECHAŁY TYLKO DWA. JEDEN CIĄGLE TAM JEST (RZĄD OGROMNYCH, PODSŁUCHUJĄCYCH USZU). SĄ PRZEKONANI, ŻE POJECHALIŚMY W GÓRĘ WĄWOZU I NIE WIEDZĄ TERAZ, CO SĄDZIĆ O NASZYM ZNIKNIĘCIU. JEST TO (OTWARTE SIDŁA Z NĄJEŻONYMI ZFBAMI). LICZĄ, ŻE DAMY SIĘ NABRAĆ NA TEN TRICK Z SAMOCHODAMI.
Czekali. Gdzieś z ostępów leśnych dobiegł ich przenikliwy krzyk szopa, potem kwilenie ptaków, rozbudzonych przez jakiegoś nocnego intruza.
— ISTNIEJE TYLKO JEDNO MIFJSCE, GDZIE BYŁBYŚ BEZPIECZNY — stwierdziła Harriet. — JEŻELI CHCESZ, MOŻEMY TAM POJECHAĆ.
— GDZIEKOLWIEK. NIE MAM ŻADNEGO WYBORU.
— COŚ NIECOŚ SŁYSZAŁEMZ TEGO, JAK JEST TAM, NA ZEWNĄTRZ?
— W NIEKTÓRYCH MIASTACH USTAWIANE SĄ SPECJALNE ZNAKI (TABLICA OGŁOSZENIOWA ZE SŁOWAMI: DLA DEWIATÓW KLIMAT TU NIE ZDROWY). MĄJĄ WIELE UPRZEDZEŃ. SĄ NIETOLERANCYJNI. SPOTKASZ TAM (BRODACI, STARODAWNI KAZNODZIEJE WALĄCY PIĘŚCIĄ W PULPIT AMBONY, MĘŻCZYŹNI UBRANI W KOSZULE POKUTNE, Z TWARZAMI UKRYTYMI ZA MASKAMI, ZE SZNUREM I PLETNIĄ W RĘKACH, WYSTRASZENI LUDZIE KLĘCZĄCY PRZED SYMBOLICZNĄ KORONĄ CIERNIOWĄ). To wstyd i hańba naszych czasów — dodała śpiewnym szeptem Harriet.
Wreszcie i ten trzeci, pozostawiony przez ludzi Fishhooka; samochód odjechał. Słuchali oddalającego się warkotu silnika.
— Dali za wygraną — z ulgą w głosie odezwała się Harriet. — Możliwe zresztą, że zostawili tam kogoś na czatach. Ale nie mamy wyboru. Ruszamy.
Włączyła silniki i dysze odrzutowe. Samochód ruszył z zapalonymi reflektorami, wciąż wzdłuż wyschłego potoku. Teren coraz bardziej nabierał charakteru wysokogórskiego. W pewnej chwili koryto strumienia zniknęło gdzieś w ciemności. Zdani już byli wyłącznie na orientacje dziewczyny.
Nagle w stromym skalistym zboczu pojawiła się wąska, piarżysta rynna pnąca się ostro w górę. Dalsza droga prowadziła tym właśnie żlebem.
Rynna kończyła się raptownie wąską półeczką. Nad nimi piętrzył się już tylko chaos urwistych, czarnych skał. Poniżej, prawie pionowe zbocze opadało zawrotnie w dół, tworząc czarną, groźną otchłań. Blaine'owi zdawało się, że pokonanie tej ostatniej przeszkody trwa całe wieki.