W pewnej chwili przez uchylone okienko wtargnął do wnętrza samochodu zimny powiew o lekko gorzkawym zapachu. I oto wyłonił się przed nimi rozległy płaskowyż skąpany w strumieniach księżycowego światła.
Harriet zatrzymała wóz i ciężko opadła na oparcie fotela. Blaine długo grzebał w kieszeni, zanim wydobył z niej barwne, płaskie pudełko. Zajrzał do środka. Pozostał w nim już tylko jeden niemiłosiernie wygnieciony papieros. Ostrożnie rozprostował go i wygładził, po czym zapalił. Wysiadł z auta. Odetchnął kilkakrotnie pełną piersią i obchodząc pojazd podszedł do Harriet. Wsunął przez okienko dłoń z papierosem, wtykając go w usta dziewczyny. Zaciągnęła się bardzo głęboko.
— Granica jest tam, przed nami — powiedziała. — Teraz ty siadaj za kierownicą. Najbliższe pięćdziesiąt mil to płaski i łatwy teren. Po drodze jest małe miasteczko. Tam zatrzymamy się na śniadanie.
7.
Wokół samochodu kłębił się gesty tłum mieszkańców miasteczka. Ludzie szeptali coś gorączkowo miedzy sobą, a w ich oczach malował się gniew zmieszany z odrazą i strachem.
Blaine i Harriet stali przyparci do muru budynku, w którym mieściła się restauracja i obserwowali z rosnącym niepokojem gęstniejącą wokół nich ciżbę. A przecież jeszcze przed chwilą, w czasie śniadania, wszystko było w porządku. Nikt nie zwracał na nich uwagi, nikt ich nie zaczepiał, nie odzywał się do nich, nikt się nie gapił na dwoje przybyszów. Wszystko było normalnie.
— Czyżby się czegoś domyślali? — ściszonym głosem zapytał Blaine.
— Skąd mogę wiedzieć — wzruszyła ramionami Harriet.
— Czyżby celowo zdjęli znak?
— Możliwe. Ale nie sądzę. Równie dobrze mógł sam spaść. Albo w ogóle nigdy go nie było. Nie wszędzie je wieszają. Ostatecznie jest to trochę wyzywające…
— Ale spójrz na te dwie dziewczyny. Spoglądają na nas wojowniczo i…
— Eeee, jesteś przewrażliwiony — próbowała się roześmiać.
— Może — odparł z lekkim wahaniem Blaine.
— POSŁUCHAJ MNIE TERAZ UWAŻNIE, BLAINE. GDYBYŚMY MUSIELI SIĘ ROZSTAĆ, JEDŹ DO POŁUDNIOWEJ DAKOTY, DO MIASTECZKA PIERRE (MAPA STANÓW ZJEDNOCZONYCH Z NANIESIONĄ NAZWĄ MIASTECZKA OZNACZONEGO CZERWONĄ GWIAZDKĄ I Z PURPUROWĄ WSTEGĄ DROGI ŁĄCZĄCEJ TĘ MALEŃKĄ, PRZYGRANICZNĄ OSADĘ, W KTÓREJ SIĘ ZNAJDOWALI, Z MIASTEM NAD SZEROKĄ MISSOURI).
— WIEM, GDZIE TO JEST — odparł Blaine.
— W PIERRE PYTAJ O MNIE. JEST TAM RESTAURACJA (FASADA BUDYNKU WZNIESIONEGO Z SUROWYCH KAMIENI, Z SZEROKIMI OKNAMI; W JEDNYM Z NICH UMOCOWANO INKRUSTOWANE SREBREM SIODLO, A NAD DRZWIAMI WEJŚCIOWYMI ROZŁOŻYSTE ROGI ŁOSIA). W TEJ KNAJPIE ZNA MNIE PRAWIE KAŻDY. TAM O MNIE PYTAJ. TAM CI POWIEDZĄ, GDZIE MNIE ZNALEŹĆ.
— ALE CZY MUSIMY SIĘ ROZDZIELAĆ?
— MOŻEMY BYĆ PO PROSTU DO TEGO ZMUSZENI.
— ZGODA. TAM WLAŚNIE BĘDĘ CIE SZUKAL. POTRAFIŁAŚ TAK ZGRABNIE WYRWAĆ MNIE Z ŁAP FISHHOOKA, WIĘC BĘDĘ CI POSŁUSZNY DO KOŃCA.
Wymianę ich myśli przerwał nagły tumult, który powstał w otaczającym tłumie. W zbiegowisku narastał ponury, złowrogi pomruk. Ciżba zafalowała lekko jak gęstwina trzcin pod wpływem podmuchu wiatru, a ze środka parła do przodu, rozpychając się łokciami, obrzydliwa starucha. Wyczłapała na czoło tłumu.
Była nieprawdopodobnie stara. Niechlujna i odrażająca wiedźma. Jej skóra była jedną wielką zmarszczką, poczynając od małpiej twarzy, przez ręce, a na gołych i zabłoconych stopach kończąc. Siwe i tłuste, zlepione brudem, skołtunione włosy porastały jej czaszkę gęstymi kępkami. Gdy starucha wystąpiła przed tłum, ludzie ucichli, zamarli w bezruchu. Wiedźma uporczywie wpatrywała się w Blaine'a. Po długiej jak wieczność chwili wzniosła chudą rękę, której zwiotczałe i obwisłe mięśnie pokrywała sinawa skóra. Pokrzywiony, kościsty paluch wycelowała w stronę Blaine'a.
— To on — zaskrzeczała. — Ten, którego wskazuje. Jest w nim coś dziwacznego. Nie potrafię dostać się do jego umysłu. Jego mózg jest jak lśniące, odbijające zwierciadło. On jest…
Reszta jej słów zginęła w nagłym zgiełku, a tłum — niczym na umówione hasło — zaczął posuwać się powoli, krok za krokiem, coraz ściślejszym pierścieniem otaczając Blaine'a i Harriet opartych o ścianę budynku. W tym parciu naprzód dawało się wyczuć skrzętnie skrywane wahanie, jakby ludzi powstrzymywał irracjonalny lek, a zarazem jakiś wewnętrzny przymus kazał im przezwyciężać ów strach iść do przodu.
Blaine wsunął ukradkiem dłoń do kieszeni i zacisnął palce na chłodnej kolbie zdobycznego rewolweru. Natychmiast jednak cofnął rękę i spuścił ją luźno wzdłuż tułowia. Zdawał sobie bowiem sprawę, że to nie jest żadne wyjście z sytuacji. Użycie broni, czy choćby tylko grożenie nią, pogorszyłoby tylko ich położenie.
Jednocześnie doznał wstrząsu, gdyż uświadomił sobie, że był od dłuższego czasu sam, był tylko człowiekiem. Różowa Istota zniknęła, nie czuł delikatnego drżenia obcej świadomości w mózgu, drżenia świadczącego o obecności intruza pod jego czaszką A przecież w chwilach zagrożenia, jak wskazywały ostatnie doświadczenia Blaine'a, w krytycznych momentach obcość uaktywniła się. Teraz wiec, nie czując w sobie intruza, Blaine zastanawiał się, czy należy się cieszyć czy też martwić tym faktem. I nagle — jakby w odpowiedzi na wołanie człowieka — obce dało znać o sobie, wypełzając ze swej nory umiejscowionej w którymś z zakątków mózgu. Blaine, mimo woli, odetchnął, odprężył się i czekał na dalszy bieg wypadków. Nic godnego uwagi się jednak nie wydarzyło. Obca istota przypomniała mu tylko, że jest, że czuwa, że czeka na wezwanie człowieka. I ponownie odpełzła do swojej kryjówki.
Zajęty dziwacznymi myślami Blaine stracił na chwile poczucie rzeczywistości, zapomniał o otaczającym go tłumie i podżegającej ludzi wiedźmie. Dopiero gwałtowne nasilenie się wrzawy wyrwało go z zamyślenia i zmusiło do skupienia uwagi na motłochu, kłębiącym się zaledwie kilkanaście metrów przed nim i przed Harriet. Obrzuciwszy szybkim spojrzeniem wzburzonych spoconych ludzi o twarzach wykrzywionych grymasem nienawiści i trwogi, poczuł zimny dreszcz biegnący po krzyżu. Przez tych kilka chwil jego duchowej nieobecności w nastrojach tłumu zaszła zasadnicza zmiana. W oczach ludzi malował się teraz wyraz nieprzytomnej furii i determinacji. Nie było to już zbiegowisko rozgniewanych, zdenerwowanych gapiów, lecz wyjąca ochryple horda wilków osaczających ofiarę. Przewodziła im stara wiedźma oskarżycielsko wskazując paluchem Blaine'a.
— Stój spokojnie — szepnął do Harriet. — Spokój to nasza jedyna i ostatnia szansa.
Zdawał sobie sprawę, że tajone, trzymane wciąż jeszcze na wodzy uczucia namiętności tłumu mogą w każdej chwili znaleźć ujście w bezprzytomnym, niemożliwym do opanowania ataku agresji. Najlżejszy ruch Blaine'a lub Harriet jakaś niekontrolowana reakcja, wypowiedziane słowo lub niebaczny ruch mogą skrzesać iskrę, która podpali te beczkę prochu. Blaine wiedział, że w ostateczności wyszarpnie z kieszeni pistolet i zacznie strzelać. Nie dlatego, by tego pragnął, by uważał, że to przyniesie im ratunek. Po prostu otworzy do tłumu ogień w geście rozpaczy kogoś komu nie pozostawiono innego wyboru.
Z tyłu, wciąż jeszcze na poły ostrożnego, na poły bojaźliwego tłumu rozległ się nagle tupot szybkich, energicznych kroków. Blaine kątem oka spostrzegł, że przez tłum przepycha się wysoki mężczyzna o kanciastej sylwetce i niezwykle bladej twarzy Człowiek ów, przedostawszy się na czoło zgromadzenia, stanął obok Blaine'a. Zwrócił swą nieruchomą twarz w kierunku napierających. Nie odzywał się ani słowem, lecz ludzie — jakby pod wpływem jego wzroku — zatrzymali się. Tylko ze środka ciżby dobiegł męski głos: