Выбрать главу

— To nie moja broń.

Szeryf gwizdnął lekko przez zęby. Podniósł pistolet do oczu i złamał go. Błysnął miedzią pełny magazynek. Ponownie złożył broń, otworzył szufladę i wsunął przedmiot do środka.

— W porządku — szepnął. — Zapałki może pan legalnie zabrać ze sobą do celi. — Podniósł z biurka kartonik i podał go Blaine'owi. — Jeśli nie ma pan papierosów, mogę dać paczkę.

— Nie, dzięki. Prawie w ogóle nie pale. Czasami tylko. Szeryf zdjął z gwoździa plik kluczy:

— No, to chodźmy.

Szli korytarzem, w którym rząd drzwi wyznaczał poszczególne cele. Przy jednych szeryf zatrzymał się i zaczął manipulować kluczem w zamku.

— Będzie pan sam — rzekł — Ostatniego wypuściłem wczoraj wieczorem. Młodziak przeszedł granice i popił sobie zdrowo. W pijackim zwidzie zaczęło mu się wydawać, że jest równy białym chłopakom.

Blaine nie odparł nic. Wkroczył do celi, a drzwi zatrzasnęły się za nim. Po chwili rozległ się metaliczny szczek i w judaszu pokazała się twarz szeryfa.

— Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę tylko zawołać. Będę u siebie w biurze.

8.

W historii miało to wiele nazw.

Raz określano to mianem postrzegania pozazmysłowego, kiedy indziej psioniki — krócej: „psi” — czy też kinetyki paranormalnej zdolności parapsychicznych lub zjawisk paranormalnych. Lecz na samym początku była to najczystsza magia.

Praktykował te wiedze szaman z grzechotkami magicznymi i sakwami pełnymi wstrętnych talizmanów i fetyszów. Czarownik z Konga i kapłan w Egipcie potrafili wykorzystać ów dar natury, którym zostali obdarzeni. Mędrzec tybetański w zaciszu himalajskiego klasztoru usiłował zgłębić tajemnice postrzegania pozazmysłowego. Nigdy jednak nie poznali istoty tego zjawiska, nigdy nie potrafili go w pełni wykorzysta w taki sposób, na jaki zasługiwało.

A potem, gdy nastała era rozumu i naukowej interpretacji świata, zjawiska paranormalne zostały ostatecznie zdyskwalifikowane, uznane za czary i nikt już prawie nie wierzył w ich istnienie. W świecie stworzonym przez oficjalną naukę nie było miejsca na czary. Nie dawały się bowiem włączyć w żaden istniejący system; wymyka się wszelkim definicjom i równaniom naukowym, trudno było ustalić metody ich badania. W każde ze zjawisk parapsychicznych wiązało się ze swoistym poznaniem dokonywanym bez udziału zmysłów, a wiec przebiegało w sposób nie dający się wyjaśnić i uzasadnić naukowo. W taki sposób, tkwiące w człowieku zdolności paranormalne, wraz z całym istniejącym dotychczas arsenałem przesądów, wierzeń i zabobonów pojęć i zjawisk magicznych, potraktowano jako stek horrendalnych bzdur i nikt już, kto posiadał choć odrobinę zdrowego rozsądku, nie poświęcał im chwili uwagi.

Ów los zjawisk paranormalnych podzieliły również osoby obdarzone tymi zdolnościami. Na osoby takie — określane otocznie mianem dewiatów — skierowano cały lęk i nienawiść. Ludzi tych mordowano bezlitośnie lub — w najlepszym przypadku — wsadzano do więzień.

Lecz, o ironio losu — myślał Blaine — przecież właśnie nauce, oficjalnej nauce, która była sprawcą cierpień tysięcy niewinnych dewiatów, kinetyka paranormalna zawdzięcza swoje ostateczne, oszałamiające zwycięstwo.

Gdyż to właśnie rozwój nauki stanowił konieczny warunek, by Człowiek mógł uwolnić swój umysł z krępujących go wieki kajdanów, by przełamać wszelkie uprzedzenia, bariery i przerzucić most nad otchłanią, która dzieliła naukę oficjalną od zjawisk paranormalnych. Dzięki nauce można było dopiero dotrzeć do sedna owej potężnej energii drzemiącej w ludzkim mózgu. Studia nad tym zagadnieniem wymagały specjalnych metod, które tylko nauka mogła wypracować.

Mówiło się, że w zamierzchłej przeszłości droga rozwoju ludzkości rozwidliła się, tworząc dwie ścieżki prowadzące w przeciwnych kierunkach: „Magię” i „Naukę”. Człowiek wybrał te ostatnią. twierdzono również, że popełnił wówczas wielki błąd, czyniąc ten wybór, bo było to zejściem na manowce. Spójrzcie tylko, lak daleko moglibyśmy zajść — argumentowano — gdyby ludzkość na samym początku wybrała „Magię”.

Nikt z nich nie miał racji — myślał Blaine. Cały szkopuł tkwi bowiem w tym, że Człowiek nie miał żadnego wyboru. Zawsze istniała tylko jedna droga: „Nauka”. Gdyż aby stać się władcą „Magia', najpierw trzeba było poradzić sobie z „Nauką”.

I rzeczywiście, niewiele brakowało, by nauka wywarła całkowicie magię, odzierając tym samym Człowieka z tego, co było w nim najcenniejsze. Istniała jednak na szczęście grupka upartych ludzi gotowych na wszystko, by tylko ziścić odwieczny sen o gwiazdach.

Blaine z najwyższym trudem potrafił sobie wyobrazić czasy, gdy Fishhook był zaledwie nieśmiałą, pełną uroku nadzieją, ekscytującą fantazją, przedmiotem gorącej i żarliwej wiary nielicznej garstki owych upartych ludzi, których prośby o wsparcie świat zbywał śmiechem, szyderstwem i znaczącym pukaniem się w czoło.

Byli jednak wystarczająco uparci. Pewnego dnia zjawili się w Waszyngtonie z apelem o poparcie finansowe. Pomocy tej naturalnie im odmówiono; rząd absolutnie nie był zainteresowany ich awanturniczymi — jak to określono — planami. Jakże ta grupa entuzjastów i szaleńców zdoła sięgnąć do gwiazd, skoro wszechpotężna nauka nie była w stanie tego dokonać?

Pracowali wiec dalej w osamotnieniu i izolacji, wspierani niewielkimi zasiłkami płynącymi z Indii, Filipin i Kolumbii, drobnymi datkami towarzystw metafizycznych oraz darami swych sympatyków.

Aż nadszedł ów pamiętny dzień w którym fortuna uśmiechnęła się wreszcie do owych upartych, nie do pokonania ludzi. Oto Meksyk — wielki kraj z jeszcze większym sercem — zaprosił ich do siebie, zaopatrzył niezwykle sowicie w środki finansowe, zbudował i oddał im do dyspozycji gigantyczne centrum badawcze wyposażone w drogocenną, skomplikowaną aparaturę.

Od tej właśnie Fishhook stał się faktem dokonanym i rozwinął się niebawem w potężną instytucje dysponującą nieograniczonymi kredytami nie tylko dla siebie, lecz również dla gościnnego kraju który okazał mu w trudnych chwilach tyle serca.

I ja, mimo że siedzę tu, w tej celi, stale jestem częścią Fishhooka — prowadził w duchu monolog Blaine. jestem fragmencikiem tego potężnego, hermetycznego środowiska, którego izolacja od świata zewnętrznego została zawiniona przez ten właśnie świat: pełen zawiści, podejrzeń, nietolerancji, przesądów i zabobonów. Chociaż ucieka od Fishhooka, chociaż agenci koncernu tropią go jak dziką, niebezpieczną bestie, to stale jest częścią tej instytucji.

Stał na wąskiej pryczy przykrytej brudnym kocem i tuląc policzek do chłodnych krat wyglądał oknem. Przed jego oczyma rozciągała się beznadziejnie przygnębiająca panorama miasteczka. Spalona słońcem, wyprana ze wszelkich barw ulica wysadzona była rachitycznymi drzewkami. Pasowały do nich odrapane budynki na wpół zbankrutowanych przedsiębiorstw i zaparkowane przy krawężnikach stare, rozklekotane samochody, z których większość miała jeszcze silniki spalinowe i koła. Mężczyźni siedzieli grupkami na schodkach pobliskich sklepików i żując monotonnie tytoń, popluwali co chwile na chodnik. Tworzyły się w tych miejscach małe, bursztynowe kałuże gęstej śliny, przywodzące na myśl krople krwi. Siedzieli apatyczni, odzywając się z rzadka do siebie, pochłonięci żuciem i spluwaniem. Obojętni, leniwi, zrezygnowani.

Lecz Blaine zdawał sobie sprawę, że ów bezruch to tylko pozory. Meżczyźni nie spuszczali z oka budynku sądowego z zamkniętym wewnątrz, znienawidzonym dewiatem. Pilnowali Blaine'a, bo o jego umyśle stara wiedźma Sara powiedziała, że odbija jak zwierciadło.

To samo musiał spostrzec Rand! To właśnie zdradziło Blaine'a. A wiec Rand, który ż całą pewnością nie był szperaczem, musiał być całkiem sprawnym lokalizatorem. Ale to nie miało już żadnego znaczenia: szperacz czy lokalizator. Nawet szperacz zaglądając do jego ekranowanego umysłu, niewiele by się dowiedział.