A to znaczy, że mam mózg, który jest jak rozbłyskujący czerwonym światłem dzwonek alarmowy, słyszalny i dostrzegalny nawet dla niezbyt sprawnego telepaty — uświadomił sobie Blaine. A stąd już prosty i przerażający wniosek że on Blaine nigdzie nie będzie bezpieczny. Nie ma na świecie takiego miejsca, gdzie mógłby się skryć. Jest dzwonkiem alarmowym nie tylko dla katalizatorów i szperaczy, lecz także dla wszystkich innych intuicjonistów, jasnowidzów i telepatów.
Pewien był jednego: cała ta nieprawdopodobna historia z jego lustrzanym umysłem była czymś absolutnie nowym. W przeciwnym bowiem razie, słyszałby z całą pewnością o takim przypadku.
— EJ, TY — mruknął do ukrytej w mózgu istoty — WYLEŹ NO NA CHWILĘ STAMTĄD!
Obcy poruszył się pod czaszką, przeciągnął rozkosznie jak zadowolony psiak. Ale nie wyszedł na wezwanie człowieka.
Blaine zszedł z pryczy i usiadł na jej brzegu.
Harriet z pewnością mogłaby mi pomóc — pomyślał. Mogłaby przybyć skrycie do miasteczka, a szeryf dyskretnie wypuścić go na wolność. Z drugiej jednak strony, on sam podsunął szeryfowi doskonały pretekst do przytrzymania go w areszcie: jako posiadacza nielegalnej broni.
— KOLEŚ — zwrócił się do swego towarzysza — CHYBA ZNÓW POTRZEBNA MI BĘDZIE TWOJA POMOC. MUSIMY WYMYŚLEĆ JAKĄŚ NOWĄ SZTUCZKĘ.
Istota w jego czaszce pokazała już, na co ją stać: trick z czasem. A może z metabolizmem Blaine'a. Trudno dociec, jak naprawdę rzecz się miała: czy to on poruszał się szybciej, czy też czas został spowolniony.
No i dokąd w końcu uciekać?
Do Południowej Dakoty, jak radziła Harriet?
Zdrowy rozsądek nakazywał Blaine'owi udać się właśnie tam. Nie miał przecież wyjścia alternatywnego. Nie miał dotychczas czasu, by ustalić jakikolwiek plan działania. Przed laty postanowił wprawdzie, że ucieknie. Planował nawet poczynić stosowne przygotowania na taką ewentualność. Zwlekał jednak, odsuwał wszystko na potem… Na nigdy. No i teraz ma za swoje: siedzi w celi więziennej w małym miasteczku, którego nawet nazwy nie zna, ma przy duszy piętnaście dolarów, a i te zamknięte w szufladzie szeryfa.
Zza okna dobiegał go od czasu do czasu warkot silników spalinowych samochodów — rupieci i świergot ptaków. Blaine nie musiał wyglądać oknem, by przekonać się, że mężczyźni stale tkwią w bezruchu na swych stanowiskach.
Ktoś właśnie wchodził do biura szeryfa. Blaine usłyszał trzask otwieranych drzwi, następnie odgłos kroków i szmer przyciszonej rozmowy, której nawet nie usiłował podsłuchiwać. Bo i po co? Co by mu to dało? Czy cokolwiek miało jeszcze sens?
Zaczynał ponownie pogrążać się w rozmyślaniach, gdy dobiegł go z korytarza energiczny stukot butów szeryfa. Potem usłyszał zgrzyt klucza i w drzwiach celi ukazał się sam przedstawiciel prawa.
— Blaine — odezwał się szeryf. — Przyszedł do pana Ojciec.
— Ojciec? Czyj?
— Kapłan, poganinie. Proboszcz naszej parafii.
— Aha, proboszcz — mruknął Blaine. — I cóż go tak zainteresowało w mojej skromnej osobie? Ostatni sakrament?
— Jesteś pan istotą ludzką, nieprawdaż? Wiec posiada pan również dusze…
— Nie zaprzeczam…
— Czemu mi pan od razu nie powiedział, że jest od Fishhooka? — przerwał szeryf, obrzucając Blaine'a ciężkim, chmurnym spojrzeniem.
— Czy to by cokolwiek zmieniło?
— Wielki Boże, człowieku! — wykrzyknął szeryf wytrzeszczając na Blaine'a oczy. — Gdyby oni wiedzieli, gdyby tylko wiedzieli, że pan jest stamtąd! Mój Boże! Jak amen w pacierzu, już by pan wisiał. W zeszłym miesiącu minęły trzy lata od chwili, gdy spalili tutejszy Punkt Handlowy. Ajent uciekł w ostatnim momencie.
— No i co pan na to, szeryfie? Pan oczywiście pozwoli by mnie powieszono?
— Znalazłem lepsze wyjście.
— Wielkie dzięki. Podejrzewam, że zawiadomił pan Fishhooka. — Zgadza się. Prosiłem ich, by pana jak najszybciej stąd zabrali.
— Niech to szlag trafi…
— Wiec po jaką cholerę przybyliście do tego miasta? — wybuchnął szeryf, czerwieniejąc na twarzy. Przez was, dewiatów, zawsze jest tyle kłopotów.
— Byliśmy głodni. Musieliśmy w końcu gdzieś zjeść śniadanie — odwarknął Blaine.
— No i najadł się pan. Na całe życie — burknął ponurym głosem szeryf. — Mam jeszcze nadzieje, że uda mi się jakoś pana z tego wyciągnąć.
I odwracając się w stronę drzwi, rzucił jeszcze przez ramie:
— Zaraz przyśle tu Ojca.
9.
W drzwiach celi ukazał się ksiądz. Przystanął na chwile u wejścia, by przyzwyczaić oczy do pół mroku.
— Miło mi widzieć księdza — Blaine'na widok gościa poderwał się z łóżka. — Niestety, obawiam się, że mogę służyć wyłącznie pryczą.
— Nie szkodzi, nie szkodzi — machnął ręką ksiądz. — Jestem Ojciec Flanagart. Mam nadzieje, mój synu, że nie zakłóciłem ci spokoju i nie potraktujesz mnie jak natręta.
— Ależ skądże — potrząsnął głową Blaine. — Jestem wręcz rad, Widząc tu księdza.
Ojciec Flanagan był tęgim mężczyzną w średnim wieku. Miał białe dłonie i powykręcane artretyzmem palce. Podszedł do pryczy i postękując usiadł. Poklepał lekko dłonią koc.
— Siadaj obok mnie, synu. Chciałbym na wstępie zastrzec, że jestem człowiekiem niezwykle dociekliwym by nie rzec — ciekawskim. Bierze się to stąd, że jestem duszpasterzem tutejszej parafii, a ludzie, którym przewodzę, pomimo swego wieku, posiadają mentalność i umysły dzieci.
Kapłan zamyślił się na chwile, a potem gwałtownie unosząc głowę, spojrzał bystro na Blaine'a.
— A ty, czy może chciałbyś o czymś szczególnym ze mną pomówić? spytał.
— Nie sądzę, byśmy mogli rozmawiać ze sobą o czymś konkretnym — odparł z lekkim wahaniem Blaine. — Może tak w ogóle, o religii…
— Nie jesteś wierzący, mój synu?
— Prawdę mówiąc, niezbyt.
— Nastały bezbożne czasy — starszy mężczyzna potrząsnął bezradnie głową. — Czasy, w których trudno jest zachować wiarę, czasy nie sprzyjające głębszej refleksji, kontemplacji… Wielu jest takich jak ty, mój synu. Wielu. To właśnie tak mnie zasmuca. Żyjemy i działamy w czasach, kiedy dusza ludzka bardziej koncentruje się na leku przed złem niż na kontemplacji dobra. Prowadzi się obecnie rozmowy o wilkołakach, inkubach i diable, mimo że pojęcia te — i strach przed nimi — zdawać by się mogło, zostały już dawno wymazane ze świadomości ludzkiej.
Odwrócił się niezgrabnie, by lepiej widzieć Blaine'a.
— Szeryf wspomniał, że jesteś od Fishhooka.
— Nie ma więc potrzeby, bym zaprzeczał.
— Nie rozmawiałem dotąd z nikim stamtąd — mrucząc pod nosem, jakby rozmawiał sam ze sobą, rzekł Ojciec Flanagan. — Słyszałem natomiast o Fishhooku wiele. Przeważnie niewiarygodne i przerażające opowieści. Był tutaj, co prawda, ajent spalonego w swoim czasie Punktu Handlowego, lecz nie zdecydowałem się na pogawędkę z nim. Ludzie mogliby opacznie zrozumieć moje intencje.
— Po tym, co widziałem i czego doświadczyłem dzisiejszego ranka, też tak sądzę — wtrącił cierpko Blaine.
— Oni twierdzą, mój synu, że posiadasz paranormalny…
— Chciałeś powiedzieć, Ojcze, że jestem dewiatem, czy tak? Nie ma potrzeby ubierania tego w ładne słówka.
— I rzeczywiście nim jesteś?