— Ojcze, jaki masz cel w tym, że mnie o to pytasz? — była w tym pytaniu niezamierzona agresja. — Czysto akademicka ciekawość, mój synu. Czysto akademicka. Mogę cię o tym z czystym sumieniem zapewnić. Po prostu sam się tym problemem interesuje. Dla własnego użytku. I spieszę zapewnić, że cokolwiek powiesz, nie wyjdzie to poza obręb tej celi. Traktuj naszą rozmowę jako spowiedź.
— Powiem w takim razie księdzu jedną rzecz. Były czasy, mroczne i straszne, gdy naukę traktowano jako największego i najgroźniejszego wroga prawdy. Prawdy religijnej. A dziś te czasy ponownie wróciły.
— Bo ludzie się boją — odparował natychmiast Ojciec Flanagan. — Zamykają okna i tarasują drzwi swych domostw. Nie opuszczają nocą mieszkań. Noszą amulety magiczne. Amulety-wyobraź sobie mój synu — zamiast poświęconego krzyżyka. Zawieszają je na bramach i drzwiach swych siedzib. Szepczą miedzy sobą rzeczy, które — zdawałoby się — dawno, wraz ze średniowieczem, bezpowrotnie przeminęły. Przesiąknięci są strachem do szpiku kości. Stracili wiele ze swej starodawnej, żarliwej wiary. Oczywiście, nie odprawiają już tych wszystkich barbarzyńskich i okrutnych rytuałów, ale one tkwią w nich głęboko. Widzę je w ich oczach. Słyszę w rozmowach. Wyczuwam w duszach. Stracili całą prostotę wiary.
— Nie, Ojcze. To nie utrata wiary. To zagubienie…
— Cały świat jest zagubiony — odparł sentencjonalnie kapłan, wzruszając lekko ramionami.
Ma racje — pomyślał Blaine. Ma cholerną racje ten stary kapłan. Cały świat jest zagubiony, gdyż stracił swego przewodnika, swego nowoczesnego bohatera. Kulturowy Ideał. Ludzie odrzucili go, a na nowy już ich nie stać. Stracili kotwice, która chroniła ich statek przed naporem nielogiczności i absurdu; żeglują teraz bez map i kompasu po wzburzonym, obcym oceanie.
Do niedawna nauka właśnie była owym bóstwem nowoczesnej kultury. Reprezentowała sobą rozum i logikę, precyzje, która, drążyła atom, wyrywała Człowieka do gwiazd, wnikała w przepastne głębie wszechświata. To ona, nauka, fundament i bohater całej kultury podarowała swym wyznawcom wygodę, komfort i bezpieczeństwo. Pośród mnogości rzeczy, właśnie nauka stanowiła dobro cenione najwyżej. Była czymś, w co można wierzyć ślepo i bez zastrzeżeń.
O jej wartości decydowała namacalność jej wytworów: maszyny i technologia Bo nauka jako taka jest abstraktem, lecz maszynę można zobaczyć na własne oczy, można dotknąć dłońmi, usłyszeć jej warkot na własne uszy.
Ale nadszedł tragiczny dzień, w którym okazało się, że mimo tych maszyn, mimo tej cudownej technologii, wszechświat jest przed Człowiekiem zamknięty. Zamknięty na zawsze. Owego właśnie fatalnego dnia Człowiek, niczym zbuntowany anioł strącony został z niebiańskich wyżyn w mroczną otchłań Nory-Ziemi. I tego samego dnia Bóstwo Nauka przestało lśnić dotychczasowym blaskiem, a w duszach i umysłach ludzkich zakiełkowały pierwsze ziarna zwątpienia.
Potem nastąpił ów drugi dzień, gdy Człowiek wyrwał się jednak ku gwiazdom; ale już bez rakiet grzmiących echem gromu bez stosów atomowych i strumieni antymaterii. Tego dnia załamała się wiara w technikę. Nauka jednak egzystowała w dalszym ciągu — stale użyteczna, stale ważna, stale potrzebna. Przestała jednak być ideałem, przedmiotem powszechnego kultu.
Bo choć Fishhook używał maszyn nie były to narzędzia, które by Człowiek mógł ustawić na ołtarzu. Nie posiadały guzików i indykatorów, kół, tłoków, wałów i dźwigni. Nie miały nić wspólnego z obiegowym wyobrażeniem potężnej, wszechmocnej maszyny. Były dziwne i obce, niepojęte i straszne. Nastąpił rozbrat miedzy Człowiekiem a Techniką.
W ten sposób świat utracił swe Kulturowe Bóstwo. Ale natura ludzka jest tak ukształtowana, że nie znosi próżni. Musi mieć jakiś autorytet, ideał, coś, czemu można zaufać i wierzyć; pustka jest przestrzenią, która domaga się wypełnienia.
Siły parapsychiczne, tkwiące w Człowieku, były wystarczająco dziwaczne i obce, by zająć miejsce zdetronizowanej nauki. Ale z chwilą, gdy coś tak konkretnego, jak nauka, zostało zastąpione czymś tak enigmatycznym niepojętym i zatrważającym jak parapsychika ludzkiego mózgu, najbardziej zwariowane kulty stawały się całkiem usprawiedliwione. W siłach paranormalnych tkwiła jednak obietnica spełnienia wszelkich życzeń i tęsknot Człowieka, najbardziej nawet nierealnych, najbardziej fantastycznych.
Bo to była Magia.
Świat cofnął się w rozwoju i stanął ponownie w obliczu Magii.
Wahadło wychyliło się zbyt daleko i wracając — już siłą inercji — cofnęło się również za daleko. Człowiek, pozbawiony swego Kulturowego Ideału, pozyskał na jego miejsce upiorny świat neozabobonu, wkraczając tym samym w posępną epokę nowego Średniowiecza.
— Stoję bezradny wobec tej sytuacji — przerwał Blaine'owi rozmyślania Ojciec Flanagan. — A to jest przecież coś, co ze swej natury musi obchodzić sługę Kościoła. Wszystko bowiem, co dotyczy ludzkich umysłów i dusz żywo interesuje Kościół i Ojca Świetego. Na tym zresztą polega historyczna rola i znaczenie Rzymu.
Blaine poczuł coś w rodzaju sympatii dla księdza, podziwu dla jego szczerości. Nie zdołał jednak opanować w swym głosie goryczy i ironii.
— Więc przybyłeś tu, by mnie podpytywać, Ojcze?
Ksiądz żałośnie pokiwał schyloną głową, a w głosie zabrzmiał nieskrywany smutek:
— Pragnąłem, byś nie traktował mojej wizyty w ten właśnie sposób. No cóż, stało się. Przyszedłem do ciebie jako do człowieka, który jest w stanie mi pomóc. Mnie, a więc i Kościołowi, gdyż jemu służe. Bo Kościół, mój synu, też czasem rozpaczliwie potrzebuje pomocy. Nie jest to wyznanie proste, wiem. Ale przez tysiąclecia trwania Kościoła nagromadziło się w nim wiele rzeczy, z którymi nie potrafi sobie poradzić. Zebrało się przez nadmierną dumę i pychę Kościoła. A ty jesteś częścią tego właśnie, co tak zatrważa Kościół, czegoś, przed czym my, jego słudzy, stoimy z bezradnie opuszczonymi rękoma. I sądzę, że w was, w dewiatach, tkwi sedno problemu. A ty — jako jeden z nich — byłbyś może w stanie mi pomóc.
Nie mam osobiście nic przeciwko temu, choć bardzo wątpię, czy cokolwiek to zmieni. A ostatecznie ty też, Ojcze, jesteś częścią tego, co się wyprawia w tym mieście.
Tu się bardzo mylisz, mój synu — żywo zaoponował Ojciec Flanagan. — Kościół, a więc i ja, niczego nie sankcjonuje ani nie potępia. Po prostu w tej chwili my, słudzy boży, posiadamy jeszcze zbyt mało danych.
Opowiem więc o sobie — zgodził się nieoczekiwanie Blaine. — Jestem badaczem u Fishhooka. Moja praca polega na tym, że opuszczam Ziemię i lecę do gwiazd. Wchodzę do maszyny — może zupełnie maszyny, raczej skomplikowanego urządzenia — które pozwala uwolnić się memu umysłowi i umożliwia mi przeskok we właściwym kierunku. No i oczywiście upraszcza nawigację…
Blaine urwał, uśmiechnął się lekko, jakby z zażenowaniem:
— No, widzi Ojciec sam, jak trudno to wyrazić potocznymi słowami. Brzmi to bełkotliwie i…
Ależ skąd — zaprzeczył szybko kapłan. — Jak dotąd wszystko rozumiem.
To doskonale. Bo weźmy na przykład kwestie nawigacji. To kolejna zabawna rzecz… Występują tutaj współczynniki niemożliwe do wyrażenia słowami, jak w matematyce. Ale to nie jest matematyka. To. To po prostu sposób dotarcia do wyznaczonego celu, świadomość tego, dokąd się zmierza.
— Magia?
Do diabła, nie!… przepraszam Ojca… Nie, to nie czary… To jest tak, że nagle się czuje, nagle rozumie, nagle wie. Jest to proste i jasne. Staje się twoją częścią. Jest łatwe jak kopniecie kamyka, naturalne, jak oddychanie. Wyobraziłbym to…
Nie sądzę, byśmy musieli poruszać techniczną stronę zagadnienia. Proszę raczej powiedzieć, się tam człowiek czuje, tam, na tych obcych planetach.