— Tak samo jak tutaj. To znaczy początkowo czułem się tylko nieprzyzwoicie nagi: goły umysł; pozbawiony ciała.
— I twój umysł wędruje sobie po planecie?
— Noo, niezupełnie tak wędruje. Teoretycznie mógłbym tak wędrować, ale raczej unikamy tego. Zazwyczaj siedzę wewnątrz maszyny, którą biorę ze sobą…
— Maszyny?
— Skomplikowane urządzenie odbiorcze, które rejestruje wszystkie dane na specjalnej taśmie. Za jego pośrednictwem zdobywamy wszelkie parametry obcego świata; nie tylko to, co widzę czy czuję osobiście. Maszyna zbiera je i notuje, a ja jestem tam jedynie w celu interpretacji tych danych.
— No i co tam widziałeś?
— Ojcze! — roześmiał się Blaine. — Opowiedzenie tego wszystkiego zabrałoby więcej czasu niż go obaj mamy.
— A czy spotykasz tam planety takie jak Ziemia?
— Bardzo rzadko. Nie ma wiele takich planet. To znaczy — proporcjonalnie, gdyż światów ziemiopodobnych istnieje w kosmosie bardzo dużo. Lecz my nie ograniczamy się do penetracji wyłącznie takich planet. Docieramy wszędzie tam, gdzie to możliwe dla maszyny, dla jej konstrukcji i funkcjonowania. To znaczy prawie wszędzie…
— Nawet do samego jądra obcego słońca? — z niedowierzaniem spytał Ojciec Flanagan.
— Maszyna nie. To by ją zniszczyło. Ale umysł chyba tak. O ile się orientuje, nie było jeszcze takich prób. Sądzę jednak, że umysł ludzki jest w stanie bez szwanku dotrzeć nawet do atomowego jądra gwiazdy.
— No i co się tam czuje, co myśli?
— Po prostu obserwuje. Po to tam jestem.
— A czy przypadkiem nie czujesz się tam, synu, panem wszelkiego stworzenia? Nie odnosisz wrażenia, że Człowiek trzyma wszechświat w swoich dłoniach?
— To, co Ojciec mówi, jest grzechem pychy i próżności. Nie, nigdy nie doznaje podobnych uczuć. Czasem czuje dreszcz emocji, często jestem olśniony i zachwycony, najczęściej jednak natykam się na zagadki, których nie potrafię rozwiązać. Uświadamiam sobie — wciąż i wciąż — jaki jestem mały, jaki niepozorny, jak niewiele znaczę, ot, kropelka życia w oceanie istnienia. Jednocześnie poczuwam się do braterstwa ze wszystkim, co istniało, istnieje i co będzie istnieć.
— A czy myślisz tam czasem o Bogu?
— Nie, nigdy.
— To straszne. To straszne i przerażające być tam tak samotnie — wzdrygnął się kapłan.
— Ojcze, na początku naszej rozmowy przyznałem się, że jestem człowiekiem niewierzącym. Cały czas jestem wobec Ojca uczciwy i konsekwentny…
— Zgadzam się, ale… …
— Więc jeśli następne pytania Ojca brzmieć będą: czy lecąc go gwiazd można zachować swą wiarę? Czy wierzący, jeśli już tam trafi, powróci również jako wierzący? Czy podróż taka nie odbierze mu choćby części wiary, jaką posiada? — w takim przypadku będę domagał się wyjaśnienia terminów Ojca.
— Moich terminów?
— Tak. Na przykład: wiara. Co Ojciec rozumie przez pojecie wiary? Czy wiara bez reszty wystarcza Człowiekowi? Czy nie istnieją inne sposoby dotarcia do Prawdy? Czy wiara w coś, na co nie ma dowodu — oprócz filozoficznych spekulacji — może być rzeczywiście znakiem chrześcijanina? Albo: czy Kościół powinien tak długo…
Ojciec Flanagan wzniósł ręce w górę:
— Mój synu! — wykrzyknął. — Mój synu!
— Zapomnij o tym, Ojcze — wykrzyknął z kolei Blaine, zdając sobie sprawę, jak swym wybuchem dotknął kapłana. — Zapomnij, nie powinienem był tego mówić.
Siedzieli pogrążeni w milczeniu, spoglądając na siebie ukradkiem. Jak obcy — błysnęło w głowie Blaine'owi. Jak dwie obce sobie istoty z różnych planet, choć obaj jesteśmy ludźmi.
— Bardzo mi przykro, Ojcze. Naprawdę.
— Mówiłeś szczerze. A to się liczy najbardziej. Wielu ludzi, którzy myślą podobnie, którzy wierzą świecie w to, co myślą, nie przyznaje się do tego. Ty jesteś ostatecznie tylko szczery i uczciwy, pozbawiony hipokryzji…
Wyciągnął rękę i położył dłoń na ramieniu Blaine'a. — Jesteś telepatą?
— I teleporterem. Ale w ograniczonym zakresie. W bardzo ograniczonym.
— I to wszystko?
— Nie wiem — Blaine wzruszył ramionami. — Nie zgłębiałem tego problemu specjalnie.
— Ale podejrzewasz w sobie istnienie innych jeszcze zdolności?
— Posłuchaj, Ojcze. Do kinetyki paranormalnej zalicza się bardzo wiele różnego typu możliwości psychiki ludzkiej. Na początku jest się wszystkim po trochu choć w ograniczonym i nieskomplikowanym stopniu: telepatą, teleporterem, telekinetykiem, kryptoskopą, jasnowidzem czy intuicjonistą. W miarę biologicznego rozwoju człowieka jedne z tych zdolności pozostają bierne, inne rozwijają się wraz z całym organizmem. Nie są jednak zintegrowane, lecz pozostają od siebie niezależne. I dopiero ich suma rzutuje na to, jaki jest umysł danej jednostki. Wszystkie razem sprawiają, że mózg pracuje w taki sposób, w jaki pracuje, jeśli oczywiście człowiek rozwijał w sobie owe parapsychiczne uzdolnienia.
— Ale czy one nie są właśnie tym złem, które tkwi w człowieku?
— Tak, są z całą pewnością. Ale pod warunkiem, że są wykorzystywane niewłaściwie. Tak się zresztą częstokroć dzieje. Wykorzystują je ludzie, którzy nie zadali sobie trudu zastanowienia się nad swoją potęgą, zrozumienia jej, przeanalizowania konsekwencji tych możliwości. Ale człowiek również źle wykorzystuje swoje ręce: kradnie, zabija.
— A więc nie jesteś, synu, czarownikiem?
Blaine chciał w pierwszej chwili wybuchnąć głośnym śmiechem. Szybko jednak owa niewczesna wesołość ustąpiła miejsca narastającej zgrozie.
— Nie, Ojcze: Przysięgam na wszelkie świętości. Nie jestem czarownikiem, nie jestem wilkołakiem ani…
— Przestań, proszę. Mnie również zdarza się powiedzieć czasami coś, czego nie powinienem mówić.
Podniósł się z pryczy, wyciągnął rękę o powykręcanych stawach. — Dziękuję — rzekł. — Niech ci Bóg dopomoże, mój synu.
— Czy Ojciec przybędzie tu wieczorem?
— Wieczorem?
— Tak, gdy będą mnie wieszać — na twarzy Blaine'a wykwitł krzywy, zły uśmieszek.
— Nie wolno ci tak myśleć! — wykrzyknął gwałtownie Ojciec Flanagan. — To naprawdę nie jest…
— Spalili przecież Punkt Handlowy. Niewiele brakowało, by razem z ajentem.
— Wiem — szepnął kapłan spuszczając oczy. — Mówiłem o tym swoim parafianom prosto w oczy. I nie tłumaczy ich wcale fakt, iż większość stanowili wówczas przybysze z okolicy, nie należący do mojej parafii. Moi powinni wiedzieć lepiej. Całe życie poświeciłem, by nie dochodziło do takich rzec …
Blaine objął dłońmi rękę Ojca Flanagana, zamknął w mocnym uścisku kalekie palce kapłana.
— Szeryf jest bardzo dobrym człowiekiem — rzekł ksiądz. — Zrobi wszystko, co będzie mógł. Poza tym porozmawiam z ludźmi w mieście.
— Dziękuję, Ojcze.
— Czy boisz się śmierci, synu?
— Nie wiem. Czasami wydaje mi się, że nie. Ale tak naprawdę, to nie wiem… — uśmiechnął się z niezamierzonym szyderstwem:
— Poczekamy, zobaczymy…
— Powinieneś jednak więcej ufać. Niech Bóg czuwa nas tobą. Dziś będę się za ciebie modlił.
10.
Przez kraty wpadały do izby ostatnie promienie zachodzącego słońca, barwiąc krwawymi refleksami białe ściany pomieszczenia. Blaine'od dłuższego czasu tkwił nieruchomo w oknie celi i obserwował gęstniejący z każdym kwadransem tłum po przeciwnej stronie ulicy. Tłum bynajmniej nie rozgorączkowany ani hałaśliwy jak zwykle w takich razach, ale spokojny, wręcz nonszalancki. Ludzie, którzy schodzili się nieśpieszne przed budynek sądu, sprawiali wrażenie dobrodusznych wieśniaków, przybywających do miasta na zebranie spółdzielcze lub zgoła w celach czysto towarzyskich.