Jednocześnie docierał do uszu Blaine'a powolny, jakby mierzony, krok szeryfa, który przechadzał się po swoim biurze. Błysnęła Blaine'owi w głowie myśl, że szeryf chyba sobie nie zdaje sprawy z tego, co się święci na zewnątrz, przed budynkiem sądowym. Z pewnością jednak się domyślał. Żyje wszak w tym miasteczku wystarczająco długo, by poznać jego mieszkańców i wiedzieć, na co ich stać.
Blaine stał z policzkiem przytulonym do zimnej kraty, wsłuchując się w ostatnie trele ptaków dobiegające z gęstej kępy drzew zasadzonych na dziedzińcu. Za chwile świergot ucichnie, a ptaki skulą się na gałązkach, by zapaść natychmiast w sen.
Gdy tkwił tak zamyślony, pod jego czaszką wszczął się znajomy ruch i Różowa Istota wypełzła z ukrycia rozciągnęła się na całą swą długość, aż wypełniła sobą cały mózg człowieka.
— PRZYBYŁAM, ABY POZOSTAĆ Z TOBĄ — zdawało się mówić stworzenie. — PO TO ZRESZTĄ UKRYŁAM SIF W TWOJEJ CZASZCE. ZNAM JUŻ CIEBIE, SPENETROWAŁAM KAŻDY ZAKĄTEK, KAŻDĄ SZCZELINF TWOJEGO MÓZGU I ŚWIADOMOŚCI. WIEM JUŻ, JAKĄ JESTEŚ ISTOTĄ. A ZA TWOIM POŚREDNICTWEM ZOBACZYŁAM RÓWNIEŻ TWÓJ ŚWIAT. TWÓJ — A WIĘC I MÓJ, PONIEWAŻ OD TERAZ I JA W NIM ŻYJĘ.
— TO JUŻ WSZYSTKIE GLUPOTY, KTÓRE CHCIAŁAŚ MI ZAKOMUNIKOWAĆ? — spytała ta część dwoistej istoty która należała do Blaine'a.
— TO JUŻ WSZYSTKIE GŁUPOTY, KTÓRE CHCIAŁAM CI ZAKOMUNIKOWAĆ — jak echo odparła ta druga część. — KONIEC ZE STRACHEM. KONIEC Z PRÓBAMI UCIECZKI, KONIEC Z USIŁOWANIEM WYDOSTANIA SIĘ Z CIEBIE.
— A POZA WSZYSTKIM INNYM, ŚMIERĆ NIE ISTNIEJE. W OGÓLE NIE ISTNIEJE NIC TAKIEGO JAK ŚMIERĆ. BO POJECIE KOŃCA ŻYCIA JEST CALKIEM NIEZROZUMIALE. CZEGOŚ TAKIEGO WCALE NIE MA. CHOCIAŻ ZARAZ, ZARAZ… NA SAMYM DNIE TWEJ PAMIĘCI TKWI WSPOMNIENIE ISTOT, KTÓRYM RZECZ, TAKA JAK ŚMIERĆ, ZDARZYŁA SIĘ.
Blaine potrząsnął głową i zszedł z pryczy. Usiadł ciężko na jej brzegu i opierając łokcie na kolanach, ukrył twarz w dłoniach. Opadły go nagle jakieś dziwne wspomnienia, których obecności w sobie nawet nie podejrzewał. Były mętne, jakby otoczone gęstą kurtyną utkaną z buroszarej mgły. Płynęły z oddali, z bardzo daleka, z przeszłości. I już po chwili nie był w stanie rozróżnić, co z tego wydarzyło się naprawdę, a co było tylko wytworem jego wyobraźni.
W mgnieniu oka, niczym huczący, wzburzony ocean, zalały mózg Blaine'a miliardy bitów informacji pochodzących z najodleglejszych zakątków kosmosu. Posiadał w tej chwili pełną znajomość nieprzeliczonej ilości planet we wszechświecie, milionów ras i istot, które zamieszkiwały odległe w czasie i przestrzeni galaktyki, krocie obcych, niepojętych i nieprawdopodobnych pojęć oraz zjawisk.
— Jak samopoczucie? — pytanie wdarło się w jego rozmyślania przykrym dysonansem.
Drgnął zaskoczony, uniósł w górę twarz i napotkał błyszczące w judaszu oczy szeryfa, którego nadejścia nie usłyszał.
— Dziękuję, wyśmienite — odrzekł jadowicie Blaine. — Poza tym — dodał z kpiną w głosie — obserwowałem właśnie przez okno pańskich przyjaciół, szeryfie. Gromadzą się na ulicy. Nie ma więc najmniejszych odstaw do obaw?
— Nie ma — uśmiechnął się w odpowiedzi szeryf. — Oni nie odważą się przejść na te stronę ulicy. Nawet gdyby to zrobili, wyjdę i przemówię do nich osobiście.
— Nawet jeśli wiedzą, że jestem od Fishhooka? — Blaine'spojrzał mu uważnie w oczy.
— To jedyna rzecz, której nie wiedzą i której nie wolno im wiedzieć.
— Ale pan poinformował o tym Ojca Flanagana. — Nie mogłem tego zataić przed Ojcem.
— A czy on tego nie rozgłosi?
— Czemu miałby to zrobić? — odrzekł pytaniem szeryf.
Blaine'nie znalazł odpowiedzi. Było to bowiem jedno z pytań, na które się nigdy nie znajduje odpowiedzi.
— Pan, szeryfie, wysłał już o mnie wiadomość?
— Nie bezpośrednio do Fishhooka. Powiedziałem mojemu przyjacielowi, który miał dopiero zawiadomić Fishhooka.
— To było zbyteczne. Fishhook i bez tego dobrze wie, gdzie teraz jestem — chłodno odparł Blaine.
Jasnowidze Fishhooka już wiele godzin temu wytropili go i mogą być w tym przygranicznym miasteczku lada chwila. Na te myśl ogarnia go fala nadziei. Fishhook — był o tym przekonany wysłał jego śladem cały oddział agentów, którzy poradzą sobie niewątpliwie z tłumem zdziczałych mieszkańców tej osady.
Wstał i podszedł do okna.
— Lepiej wyjdź do nich, szeryfie — odezwał się, wyjrzawszy na zewnątrz. — Oni właśnie przechodzą ulice.
Blaine pojmował, że mieszkańcy miasteczka muszą się spieszyć. Pozostało im niewiele czasu. Niedługo zapadnie noc. A gdy ciemność spowije świat, muszą się znaleźć w bezpiecznym zaciszu własnych mieszkań. Muszą zaryglować drzwi, pozamykać okiennice i zaciągnąć story. Na zewnątrz pozostaną jedynie magiczne amulety porozwieszane na bramach i drzwiach domostw. Wtedy dopiero będą bezpieczni, będą poza zasięgiem ukrytych, złowrogich sił, czających się w ciemnościach nocy. Będą zabezpieczeni przed banshee i wilkołakiem, przed wampirem, gnomem i chochlikiem.
Szeryf wyszedł. Blaine wsłuchiwał się dłuższy czas w jego szybki, nerwowy teraz krok. Potem dobiegł go zgrzyt metalu zdejmowanej ze stojaka strzelby, szczek łamanej broni i dźwięk wsuwanych do magazynku naboi.
A tłum, w ciszy mąconej tylko szuraniem dziesiątków stóp, posuwał się jak ciemna, falująca płaszczka.
Blaine, jak urzeczony przyglądał się temu złowieszczemu pochodowi. A jednocześnie spoglądał na to całe widowisko z dziwnym dystansem, jak na coś odległego, co nie miało związku z jego osobą. U,. stoicki spokój w obliczu śmierci zaskoczył go; uświadomił sobie bowiem naraz, że ci ludzie kłębiący się tam, w dole, idą przecież po niego.
Lecz to nie miało w tej chwili dla Blaine'a żadnego znaczenia. Wszak śmierć nie istnieje. Słowo „śmierć” jest tylko pustym dźwiękiem, który nie ma realnego odpowiednika.
Ale skąd w nim ta pewność? Kto to powiedział? Skąd o tym wie?
Bo zdawał sobie sprawę, że śmierć istnieje. Śmierć jest warunkiem ewolucji, jest jednym z podstawowych mechanizmów wyznaczających postęp biologiczny i awans poszczególnych gatunków.
— TY — mruknął do istoty gnieżdżącej się pod ego czaszką, istoty która przestała już być samodzielnym bytem, a stała się jego częścią — TO TWJ WYMYSŁ. ALE TO TYLKO WYMYSŁ. BO ŚMIERĆ JEST CZYMŚ NAD WYRAZ KONKRETNYM, CZYMŚ, CZEGO TYLKO TY ŻADNĄ MIARĄ NIE JESTEŚ W STANIE ZAAKCEPTOWAĆ.
Śmierć trzeba uznać, trzeba się z nią pogodzić. Jest ona chwilą teraźniejszą, jest wszechobecnością, jest czymś, co pojawia się zawsze i wszędzie tam, gdzie trwa jakiekolwiek życie.
Bo śmierć istnieje i jest już blisko; zbyt blisko, by Blaine'mógł się jej zaprzeć. Dawała o sobie znać pomrukiem tłumu. Ciżby, która zniknęła teraz z oczu Blaine'a, bo tłoczyła się już u wejścia do budynku sądowego, spierając się z szeryfem którego dudniący głos docierał do celi.
— Rozejdźcie się do domów. Rozejdźcie, dobrze wam radzę — grzmiał przedstawiciel prawa. Tłum odpowiadał krzykiem na ponawiane wciąż wezwania szeryfa. Gdy tak wrzeszczeli do siebie: szeryf i tłum, Blaine stał bez ruchu w swoim wiezieniu i czekał. W miarę upływu czasu narastał w nim strach, napływał coraz silniejszymi, gorącymi falami do gardła, zalewał je jak gęsta, zamulona woda.
Blaine usłyszał w końcu ciężki krok kilku osób przemierzających korytarz. Szczek judasza. W otworze ukazała się pobladła, obleczona obłudnym uśmiechem, twarz szeryfa.