Stał na drodze, zastanawiając się, ile jeszcze pozostało w nim człowieczeństwa, na ile jest jeszcze istotą ludzką. Bo jeśli nie jest już człowiekiem — lub jest nim tylko w połowie, a pozostałą jego część stanowi obca istota — to w takim przypadku ma szanse wydostania się z matni.
Osobiście czuł się człowiekiem. Lecz zapytywał siebie w duchu, czy istnieje jakikolwiek sposób, by się o tym przekonać, by pewności tej nie czerpać wyłącznie z subiektywnych odczuć. Bo przecież fakt, że czuje się samym sobą, nie przeczy wcale temu, że jest kimś zupełnie obcym. Mógł być człowiekiem, mógł być pół-człowiekiem, mógł być zgoła ową Różową Istotą lub kimś całkiem innym jeszcze, a jednocześnie czuć się sobą. Nie, zdecydowanie nie istniał sposób, by się przekonać kim jest w rzeczywistości. Nie było żadnego obiektywnego punktu odniesienia, dzięki któremu można by rozstrzygnąć nurtujący go problem.
On (lub ktoś, kim naprawdę jest) zna sposób, by w chwili przerażenia i paniki przemieścić się w czasie. Z tego wynika logicznie, że powinien również znać sposób powrotu do punktu, w którym życie jest możliwe.
Istniała jednak twarda rzeczywistość: nie ma pojęcia jak tego dokonać!
Rozejrzał się rozpaczliwie po pustych polach zalanych zimnym, księżycowym blaskiem i poczuł ogarniające go dziwne drżenie. Próbował zapanować nad nim, bo wiedział już, że za chwile popadnie w ów, tak już sobie dobrze znany, stan niepohamowanej trwogi. Nie potrafił jednak zawładnąć sobą i tym okropnym, przenikającym go dygotem.
Zacisnął zęby natężając wole do ostatecznych granic, ale obrzydliwy dygot narastał w nim, potężniał, targał jego ciałem, jego umysłem. Aż nagłe, bez żadnego przejścia, pojął, że już wie jak wydostać się z przeszłości, powrócić do świata teraźniejszego. Drżenie ustało.
Wiatr szumiał pośród gęstego listowia krzaków bawełny, w trawie i zaroślach grały świerszcze, plamki zielonkawego światła znaczyły drogę robaczków świętojańskich, a z wykoślawionych drzwi na wpół zrujnowanej farmy na wzgórzu wymykał się wąski strumień światła. Blaine znów był sobą.
Szybko zbiegł z drogi, przekroczył potok brodząc po kostki w wodzie i wyszedł na drugi brzeg. Zaszył się w gęstych zaroślach bawełny. Powrócił. Powrócił do swego czasu. Przemieścił się z przeszłości w teraźniejszość. I dokonał tego sam. Po prostu w pewnej chwili, na przeciąg najdrobniejszego ułamka sekundy, znał sposób i wiedział jak tego dokonać. Ale teraz nie potrafił już powiedzieć jak.
Lecz to nie było takie istotne. Powrócił bezpiecznie do domu.
12.
Zbudził się w gąszczu krzewów bawełnianych. Był wczesny świt, niebo dopiero różowiało, a ptaki wszczynały swój pierwszy harmider. Zaraz, gdy tylko otrząsnął sen z powiek, Blaine podkradł się do ogrodu przylegającego do farmy na wzgórzu, skąd zabrał trzy kolby kukurydzy, wykopał kilkanaście kartofli, a z pobliskiej plantacji mięsnej cztery befsztyki.
Przez nikogo nie nagabywany powrócił do swej kryjówki. Złożył łup na ziemi i sięgnął po kartonik zapałek, które szeryf pozwoli był mu zabrać do celi. Wewnątrz pozostały jeszcze trzy. Dłuższa chwile spoglądał na trzymany w dłoni przedmiot, wspominając ów dzień sprzed lat, gdy jako skaut zdawał egzamin z zapalania ogniska za pomocą jednej tylko zapałki. Był ciekaw, czy i teraz potrafi jeszcze dokonać tej sztuki.
Nazbierał grubszych patyków czyniąc z nich trzon ogniska. Pod spód włożył parę garści wyschniętych na wiór liści. Wybrał kilkanaście suchych, cienkich gałązek i położył je obok miejsca gdzie miał płonąć ogień. Na samą górę wybrał duże; najbardziej wysuszone kawałki drewna. Ognisko musi być bezdymne…
Drogą przejechał z szumem silników pierwszy tego dnia samochód. Gdzieś w oddali ryczała krowa.
Zużył dwie zapałki. Ostatnią pieczołowicie schował do kieszeni. Pojawiły się pierwsze, wątłe jeszcze języczki ognia. Dokładał cienkie, suche gałązki — jedną za drugą — potem większe patyki, a gdy ogień już rozrósł się, ułożył na wierzchu grube polana. Stos palił się równym, bezdymnym płomieniem. Teraz Blaine owi wypadało tylko cierpliwie czekać aż wytworzy się odpowiednia ilość żaru. Słońce jeszcze nie wzeszło, lecz na całej wschodniej stronie nieba płonęły już zorze. Na razie jednak panował jeszcze przenikliwy chłód. Poniżej, w kamienistym korycie, szumiał potok. Blaine wpatrzony w błękit nieba oddychał głęboko, sycąc się wonnym, orzeźwiającym powietrzem poranka.
Żył, wymknął się prześladowcom i zgotowanej przez nich kaźni, miał co jeść, miał czym napełnić brzuch. Ale co dalej? Pieniądze oraz wszystkie drobiazgi, jakie posiadał, zostały u szeryfa i tak naprawdę. nie miał nic z wyjątkiem jednej, jedynej zapałki i ubrania na sobie. Poza tym posiadał umysł, ale ten w każdej chwili mógł go zdradzić. Umysł, który ta stara jędza nazwała lustrem odbijającym obce myśli. Wystarczy, by w pobliżu pojawił się byle szperacz czy lokalizator, a Blaine będzie zgubiony.
Istnieje, co prawda, wyjście z tej kłopotliwej sytuacji. Może podróżować nocą, w dzień natomiast spać w jakimś ukryciu. W takim przypadku, Blaine byłby stosunkowo bezpieczny, gdyż z chwilą zapadnięcia zmroku, ludzie barykadują się w domach. Jadłby to, co ukradnie w sadach i ogrodach. W ten sposób może ocalić życie, a jednocześnie posuwać się do przodu względnie bezpiecznie. Nie było to jednak rozwiązanie najszczęśliwsze. Wędrówka bowiem trwałaby wiele dłużej, a bardzo mu zależy na czasie. Musi więc — postanowił — poszukać innego rozwiązania.
Ognisko płonęło wesoło jasnym i bezdymnym ogniem. Dołożył więcej drewna i ześlizgnął się stromą skarpą na brzeg strumienia. Tam położywszy się płasko na brzuchu, zaczął pić drobnymi łykami zimną, kryształowo czystą wodę.
Czy przypadkiem nie popełniłem błędu uciekając od Fishhooka? — kolejny raz z rzędu zapytywał samego siebie.
Bo nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że sytuacja w jakiej się obecnie znalazł, jest o wiele trudniejsza niż los, jaki czekałby go tam, w Meksyku.
Leżał na brzuchu wpatrując się tępym wzrokiem w wodę i w kamyki zalegające dno strumienia, Wpadł mu w oko jeden z nich — śliczny, czerwony otoczak lśniący jak wypolerowany rubin. Blaine skupił na nim swoją uwagę i nagle ujrzał całą strukturę krystaliczną minerału, znał jego pochodzenie, był w stanie powiedzieć, co działo się z nim przez minione tysiąclecia.
Zaintrygowany przeniósł wzrok na inny odłamek skalny mieniący się srebrzyście drobinami kwarcu…
To przechodziło wszelkie pojecie!
Była to rzecz, której nigdy dotychczas nie dokonał. Ani on, ani nikt!
A tutaj nagle okazuje się, że stać go i na to. Zupełnie, jakby to była naturalna zdolność człowieka! Jakby nie było w tym nic zdumiewającego!
Gwałtownym ruchem, jakby otrząsając się z niespokojnych myśli, uniósł się i kucnął nad potokiem. Nie był przestraszony, raczej zaintrygowany. Poza tym czuł się sobą i kwestia, kim naprawdę jest i jaki jest faktyczny zakres lego możliwości, przestała go zupełnie zajmować. Był po prostu sobą i stać go było na to, na co go stać.
Podjął kolejną próbę odnalezienia obcego pod czaszką Pomimo że nie natrafił na jego bezpośredni ślad, zdawał sobie sprawę, że gdzieś tam, w najgłębszych zakamarkach jego jaźni, obcy był. Czuł go, czuł jego obecność wraz z całym tym dziwacznym bagażem bezsensownych wspomnień, fantastycznych i absurdalnych zdolności, ze zwariowaną logiką i cudaczną skalą wartości.
Oczyma umysłu widział Blaine dziwne korowody purpurowych figur geometrycznych kołyszących się płynnym, monotonnym ruchem ponad szczerozłotą pustynią Widział oślepiająco błękitne niebo z krwisto czerwoną Kulą jakiegoś obcego słońca. I tylko te chwiejne figury ciągnące się hen, po horyzont. I nic więcej poza nimi, poza pustynią, niebem i słońcem. Jednocześnie w jakiś niepojęty sposób znał koordynaty owego fantastycznego miejsca w kosmosie, wiedział, co ono oznacza, mógł w każdej chwili dostać się w ten rejon wszechświata. Trwało to ułamki sekundy. Po chwili krótkiej jak mgnienie oka wszystko to wymazało się ze świadomości człowieka.