Blaine powstał wolno; wdrapał się z powrotem na skarpę i zniknął w zaroślach. Ognisko powoli wygasało, pozostawiając dużą ilość żaru. Rozgrzebał patykiem amarantowe węgle i włożył w nie kukurydzę i kartofle. Nakrył je grubą warstwą rozpalonych głowni, na wierzch położył kilka polan, a następnie zerwał zieloną gałązkę. Oczyściwszy ją z liści zrobił rodzaj prymitywnego rożna, na które nadział befsztyk. Zaczął powoli smażyć mięso nad ogniem.
Skulony przy ognisku, w miłym cieple żaru, grzejącym twarz i dłonie poczuł nagły przypływ optymizmu i wiary w przyszłość. Były to odczucia zupełnie nie na miejscu w sytuacji, w jakiej się znajdował. Ale odnosił nieodparte wrażenie, że potrafi czytać przyszłość, a ta z kolei jawiła mu się w jasnych barwach. Nie, nie było to jasnowidzenie. Istnieli intuicjoniści, którzy potrafili rozszyfrowywać przyszłość, jasnowidze, którzy ją widzieli, ale on, Blaine, nigdy kimś takim nie był. On, w tej chwili, miał wyłącznie pewność, najgłębsze przekonanie, że wszystko zmierza ku szczęśliwemu finałowi. Owej wizji Blaine a brakowało jednak charakterystycznych szczegółów rozpoznawanej przyszłości. Sama pewność, coś, co można przyrównać jedynie do starodawnych przewidywań, przeczucie nadchodzących wydarzeń i nic ponadto.
Befsztyk skwierczał na ogniu, wokół rozchodziła się woń pieczonych w popiele ziemniaków i Blaine czuł napływającą do ust ślinkę. Świat zdawał się mu piękny, a życie pełne uroku. A przeczucie podpowiadało, ze wszystko potoczy się pomyślnym torem.
Przypomniał sobie Daltona, z ogromnym zaślinionym cygarem w kąciku ust, wściekającego się na myśl o plantacjach mięsnych Jego zdaniem były one symbolem, wręcz synonimem, złej woli i bezczelności Fishhooka. Blaine starał się przypomnieć sobie planetę, z której sprowadzono na Ziemie plantacje mięsne. Nie pamiętał jednak jej nazwy ani nazwy jej słońca, jakkolwiek miał je na końcu języka.
Plantacje mięsne! — pomyślał. I tyle innych rzeczy. Ileż Ziemia zawdzięcza Fishhookowi, ile wynosi jego rzeczywisty wkład, gdyby komuś chciało się to wszystko podliczyć?
Choćby medycyna! Nowy zestaw leków przyniesionych tu z najdalszych gwiazd radykalnie zmniejszył liczbę chorób nękających Człowieka, stając się rękojmią ich całkowitego wytępienia.
Nowe technologie, nowe metale, nowe środki spożywcze. Nowe rozwiązania architektoniczne i materiałowe, rewelacyjne kosmetyki, nowe prądy w sztuce i literaturze. No i — rzecz jasna — dimensino: nowy szał, nowa religia. Dimensino, ktore zastąpiło radio, telewizje, kino, książki.
W dimensino nie tylko oglądasz i słuchasz, ale przede wszystkim uczestniczysz, identyfikujesz się z jedną lub kilkoma wybranymi postaciami.
Prawie w każdym domu był pokój z dimensino podłączonym do aparatury przenoszącej te dziwne, obce impulsy, dzięki którym wchodziło się w daleki od codziennego życia świat. W świat dzikich przygód, egzotycznych miejsc i fantastycznych sytuacji.
A monopol na to wszystko — na fabryki, na żywność, na plantacje mięsne i dimensino — posiadał wyłącznie Fishhook.
I dlatego też świat i ludzie nienawidzą Fishhooka — myślał z goryczą Blaine. Nienawidzą go za własną ignorancje, głupotę i przesądy, za to, że są na uboczu, nienawidzą za pomoc i dary, które im przyniósł.
Befsztyk był gotów. Blaine rozgarnąwszy ostrożnie żar, wyciągnął ze środka gorące kartofle i kolby Gdy tak siedział z nogami po turecku i jadł śniadanie, wzeszło słońce. Odegnało przenikliwy chłód, wypełniło wszystko ruchliwym, połyskliwym blaskiem, jakby świat świeżym oddechem witał kolejny, budzący się dzień Pierwsze promienie przedarły się przez liście, lśniąc na nich setkami barw jak na złocistych płatkach. Zewsząd napływały dźwięki zaczynającego się dnia gwizd czajnika w kuchni na farmie, szum samochodów na drodze, odległy huk lecącego w chmurach samolotu.
Na szosie poniżej mostku pojawiła się sunąca od strony miasteczka ciężarówka z wielką blaszaną budą. Przed samym mostem silnik zakrztusił się, samochód szarpnął kilkakrotnie i pojazd stanął. Z szoferki wyskoczył mężczyzna i niepewnym krokiem podszedł do maski auta. Podniósł klapę i znikł pod nią, do połowy zanurzony we wnętrzu silnika. Po dłuższej chwili wyprostował się, zeskoczył z błotnika i wrócił do szoferki. Szukał czegoś pod siedzeniem. Gdy ponownie stanął na drodze, dźwigał dużą torbę z narzędziami. Postawił ją na błotniku, otworzył i zaczął wybierać ze środka odpowiednie klucze.
Ciężarówka była starym gratem o spalinowym silniku, ale dla zwiększenia mocy przy kołach zainstalowano dodatkowo niewielki motorek odrzutowy. Tego typu wehikułów spotykało się już bardzo niewiele. Przeważnie zalegały składnice złomu.
Prywatny kierowca — pomyślał Blaine. Był to jeden z tych prywaciarzy, którzy utrzymują się z najwyższym co prawda trudem — na powierzchni życia, tylko dzięki niskim cenom swych usług; wielokrotnie niższym od cen, jakich żądały wielkie, nowoczesne przedsiębiorstwa transportowe.
Na starej i wyblakłej, odpadającej wielkimi płatami farbie, którą była pociągnięta szoferka, zostały wymalowane świeżym, jaskrawym lakierem skomplikowane symbole magiczne, mające, bez wątpienia, na celu odegnanie złych mocy.
Blaine spostrzegł, iż ciężarówka miała rejestracje Illinois.
Kierowca skończył wybieranie narzędzi i ściskając w dłoni klucze znikł ponownie pod maską wozu, skąd zaczęły dobiegać dźwięki stukania i chrzest odkręcanych, zardzewiałych śrub. Ich przenikliwy, piskliwy zgrzyt niósł się daleko ponad doliną.
Blaine skończył śniadanie. Pozostały z niego trzy kartofle i dwa befsztyki. Uniósł się ociężale i zaczął ponownie rozgrzebywać patykiem węgle, które zdążyły już sczernieć. Po chwili pojawiło się kilkanaście iskier i po głowniach zaczęły skakać drobne ogniki. Wówczas Blaine dołożył nieco chrustu i grubszych polan. Gdy ogień buchnął żywym płomieniem, nabił befsztyki na rozwidloną gałąź i zaczął je ostrożnie smażyć.
Spod maski ciężarówki stale dobiegały metaliczne dźwięki i chrobot śrub. Kierowca kilkakrotnie wychylał się na zewnątrz by odetchnąć i otrzeć z czoła krople potu. Po chwili ponownie wracał do swej pracy, znikając pod maską samochodu. /Gdy befsztyki były już gotowe, Blaine włożył do kieszeni kurtki ziemniaki podniósł się z miejsca i zamaszystym krokiem zaczął schodzić w dół, w stronę samochodu. W wyciągniętej ręce, niczym chorągiew podczas bitwy, trzymał patyk z nabitymi befsztykami.
Na odgłos zbliżających się kroków mężczyzna wyjrzał spod maski i skierował wzrok na Blaine'a.
— Dzień dobry — rzekł Blaine podchodząc na odległość dwóch kroków. Starał się nadać głosowi radosne brzmienie. — Właśnie kończyłem śniadanie, kiedy ujrzałem pana.
Kierowca obrzucił go przeciągłym, podejrzliwym spojrzeniem.
— Zostało mi trochę jedzenia — ciągnął niezrażony Blaine — więc je odgrzałem. Sądzę, że jeszcze nic pan dzisiaj nie jadł.
— Zgadza się, nie jadłem — skinął głową szofer z wyraźnym zainteresowaniem. — Miałem nadzieje przekąsić coś w miasteczku — wykonał ręką gest, wskazując za siebie — Ale tam jeszcze wszystko pozamykane na głucho.
— W takim razie proszę — Blaine podał mu gałąź z nabitymi befsztykami.