Kierowca wziął patyk, lecz trzymał go bez ruchu w wyciągniętej dłoni, jakby bał się, że zatknięte na niej befsztyki mogłyby go ugryźć. Blaine sięgnął do kieszeni i wyjął trzy kartofle.
— Miałem jeszcze trochę kukurydzy, ale już ją zjadłem. Zresztą tylko trzy kolby.
— Znaczy się; chcesz mnie pan poczęstować?
— Oczywiście. Niech pan je. Chyba, że zamierza mi pań cisnąć tym jedzeniem w twarz.
— O, jeszcze czego! — roześmiał się kierowca. — Zjem, pewnie, że zjem. I wielkie dzięki. Następne miasteczko znajduje się dopiero trzydzieści pięć mil stąd, a nie wiem kiedy tam dotrę tym trupem — uderzył dłonią blachę szoferki.
— Niestety, nie miałem soli — rzekł Blaine. — Ale i bez niej jest wyśmienite.
— Nie ma sprawy. Jest pan i tak miły, że…
— Proszę siadać — przerwał mu bezceremonialnie Blaine. — Niech pan siada i je, dopóki ciepłe. Z silnikiem coś nie tak?
— Nie jestem pewien. Chyba coś w gaźniku.
Blaine bez słowa zdjął marynarkę, złożył ją i obszedłszy samochód położył ją na błotniku z drugiej strony ciężarówki. Następnie schylił się i podwinął nogawki spodni. W tym czasie kierowca rozsiadł się na dużym, przydrożnym kamieniu i zaczął jeść. Blaine stał już na błotniku, gdy dobiegło go pytanie szofera:
— Gdzie dają takie jedzenie?
— Tam na wzgórzu. Farmer ma tego bardzo dużo.
— Farmer, powiada pan? — kierowca szelmowsko zmrużył oczy.
— A coś pan myślał. Skąd mam niby brać forse? Nie moge znaleźć pracy. Nie mam nawet pieniędzy, by dojechać do domu i wlokę się na piechotę.
— A skąd pan w ogóle pochodzi?
— Z Południowej Dakoty.
Mężczyzna nic nie odrzekł. Wziął do ust ogromny kawał befsztyka i nie potrafił wykrztusić z siebie słowa. Żuł powoli i systematycznie.
Blaine zniknął do połowy pod maską ciężarówki. Kierowca zdążył już odkręcić śruby trzymające gaźnik. Pozostała jeszcze jedna. Nałożył na nią klucz i próbował poruszyć zardzewiały gwint. Śruba stawiała opór. Klucz chrobotał tylko na jej główce.
— Są cholernie zardzewiałe — dobiegł go stłumiony głos szofera.
Po kilku próbach gwint puścił. Dalej już śruba odkręciła się bez kłopotów. Blaine wyjął gaźnik i wynurzył się z nim na światło dzienne. Zszedł ostrożnie z błotnika i usiadł obok kierowcy, ściskając w dłoniach ciężki gaźnik.
— Handryczę się całą drogę z tym cholernym gaźnikiem — mruknął szofer. — Przez te postoje diabli wzięli cały rozkład jazdy.
Blaine mniejszym kluczem odkręcał śruby urządzenia.
— Próbowałem jechać nocą — ciągnął kierowca. — Ale to nie dla mnie. Raz spróbowałem i mam dosyć.
— Czemu? — zdziwił się Blaine.
— Panie! — wykrzyknął mężczyzna. — Gdyby nie te znaki com je wymalował na masce, dawno bym przepadł z kretesem. Wiozę co prawda gotowy do strzału karabin, ale to do niczego, taka robota. Spróbowałby pan jednoczenie prowadzić wóz i trzymać strzelbę.
— Karabin, też coś! — roześmiał się Blaine. — Po co on panu?
— To ja coś panu powiem — z dumą w głosie odezwał się kierowca. — Jestem gotów na najgorsze. Mam pełną kieszeń srebrnych kul.
— Srebrnych kul? — wytrzeszczył oczy Blaine. — Przecież to musi kosztować majątek!
— Oo, pewnie. Ale chce być przygotowany na wszystko.
— Ba, widzę, że jesteś pan rzeczywiście przygotowany na spotkanie z samym czartem.
— Z każdym rokiem jest gorzej — ponurym głosem stwierdził kierowca. — Tam, na północy jest jeden kaznodzieja…
— Słyszałem, że nie jeden. Jest ich całe mnóstwo.
— Tak, zgoda. Ale oni wszyscy tylko gadają. Ten rzeczywiście coś robi. Przygotował zakrojoną na wielką skale akcje, by skończyć już z tym raz na zawsze…
— No, nareszcie — sapnął Blaine odkręciwszy ostatnią śrubkę. — Zaraz zobaczymy, co tam jest w środku.
Otworzył gaźnik i zajrzał do środka.
— Widzi pan, tutaj — zwrócił się do szofera.
Kierowca pochylił się zaglądając do środka.
— Cholera, takie gówno i tyle czasu…
— Spokojnie. Za kwadransik auto będzie gotowe do drogi — odparł Blaine. — Niech pan przyniesie puszkę oleju. Przy okazji psikniemy trochę do silnika.
— Zaraz poszukam — kierowca dźwignął się z kamienia i ruszył w stronę szoferki. Zatrzymał się w połowie drogi. Zawrócił i stanął przy Blainie.
— Nazywam się Buck. Buck Riley — rzekł wyciągając ubrudzoną dłoń.
— Blaine. Możesz mówić po prostu Shep.
Uścisnęli sobie dłonie, lecz Riley stał jeszcze niezdecydowanie, przestępując z nogi na nogę.
— Mówiłeś, że wybierasz się do Dakoty? — spytał w końcu.
Blaine skinął głową.
— Wiesz, ja już wprost wychodzę z siebie. Już nie wyrabiam — skarżył się Riley. — Nie pociągnę tak dłużej. Potrzebuje czyjeś pomocy.
— Gdybym mógł w czymś pomóc…
— Czy prowadziłbyś nocą?
— A jak, czemu nie!
— Ty byś kierował a ja czuwał ze strzelbą.
— No dobrze, ale kiedyś musimy przecież spać.
— Jakoś to urządzimy — Riley machnął lekceważąco ręką. — Najważniejsze, żeby ta buda toczyła się cały czas przed siebie. Straciłem już zbyt wiele czasu…
— Ty również zmierzasz do Południowej Dakoty? — zdziwił się Blaine. Riley pokiwał twierdząco głową.
— Więc jak, jedziemy razem? — spytał niecierpliwie, z nadzieją w głosie.
— Bez namysłu! — wykrzyknął uszczęśliwiony Blaine. — Dobijała mnie świadomość, że całą drogę musze przebyć na własnych giczołach.
— Ale to będzie kawałek ciężkiej roboty, ostrzegam. Oczywiście nie za darmo…
— Zapomnij o pieniądzach. Ja po prostu wściekle chce jechać.
13.
Żeby przebyć kraj z południowego zachodu na północny wschód przemierzali ogromne, na wpół górzyste, na wpół pustynne przestrzenie Podróżowali dzień i noc, lecz za kierownicą spędzali zaledwie połowę tego czasu. Ciężarówka była jedną wielką stertą złomu i mnóstwo czasu zajmowały im ciągłe utarczki z oporną maszyną; to z silnikiem, to ze starymi, popękanymi oponami, to znów z wałem rozrządu czy podwoziem. Tak więc, mimo iż przebyli już szmat drogi, cel wciąż był jeszcze daleki.
Ponadto szosa była fatalna. Jej nawierzchnia, jak zresztą wszystkich dróg na świecie, była nierówna, popękana, pełna dziur i kolein. Cały ruch opierał się bowiem na nowoczesnych, atomowych poduszkowcach, które wcale nie dotykały podczas ruchu powierzchni drogi. Gładkie, twarde autostrady przestały więc być potrzebne i nikt już nie troszczył się o jakość ich nawierzchni.
Podróż po zdewastowanych drogach stanowiła więc surowy egzamin dla zużytych — starych i dziurawych — opon ciężarówki Rileya. Nowych nie mogli nigdzie dostać z tego prostego względu, że opony również dawno już wyszły z użycia i trzeba było mieć naprawdę dużo szczęścia, by trafić na nie w jakimś magazynie.
Innym utrapieniem była benzyna. Od blisko pięćdziesięciu lat nie istniały również. stacje obsługi w których można było zaopatrzyć się w paliwo, którego samochody o napędzie nuklearnym nie potrzebowały. W poszukiwaniu więc gazoliny, Blaine i Riley tracili wiele cennego czasu, buszując w mijanych miasteczkach po sklepach i magazynach rolniczych. Tam tylko istniała bowiem szansa zakupu benzyny, wciąż jeszcze używanej jako napęd ogromnych maszyn rolniczych wyposażonych w tradycyjne silniki spalinowe.