Выбрать главу

Ale na tych ostatnich właśnie — tak przecież nielicznych — bazować zaczęli siwowłosi moraliści i najprzeróżniejsi reformatorzy-szarlatani. Ze zmarszczonymi brwiami, odziani w czarne, żałobne szaty, waląc pięścią w pulpit katedry, wykrzykiwali na zło płynące z ludzi obdarzonych zdolnościami paranormalnymi. Grając na najniższych ludzkich instynktach, na podświadomej skłonności do zabobonnych praktyk; szybko wytworzyli w masach psychozę strachu. Udało im się wzbudzić w całym świecie uczucie leku, zagrożenia i nienawiści, stworzyć atmosferę niepewności, grozy i żądzy krwawego odwetu.

— Jesteś szczęśliwy — mówił Riley. — Nie boisz się tego wszystkiego i jesteś, być może, rzeczywiście bezpieczny. Pies gryzie zawsze wtedy, gdy wyczuje w człowieku strach, ale liże rękę tego, kto się go nie boi.

— Jest więc tylko jedna rada: nie bać się.

Ale tej racji Riley nie był w stanie sobie przyswoić. Każdej nocy siedział po prawej stronie Blaine'a, który prowadził samochód, i drżał ze strachu jak liść na wietrze. W spotniałych dłoniach ściskał strzelbę nabitą srebrnymi kulami. Wszystko go przerażało. Wystarczyło cokolwiek: krzyk sowy, przebiegający lis, cienie czające się w przydrożnych rowach by zrywał się z siedzenia, zaciskając jeszcze mocniej karabin w dłoniach. Wszędzie bowiem czyhały wrogie siły, a ciemność była siedliskiem zła. Zwykły wrzask kojota brzmiał w uszach Rileya jak zawodzenie banshee szukającej kolejnej ofiary.

Jednak było i coś więcej niż tylko wyimaginowane strachy. Istniał cień, posiadający kształt człowieka, lecz nie będący już człowiekiem; cień, który na wysokiej gałęzi przydrożnego drzewa kręcił się i wirował w wisielczym tańcu. Istniały ruiny farmy z kominem górującym nad nią niczym oskarżycielski palec wskazujący niebo. Istniał dym z malutkiego obozowego ogniska, na które Blaine natknął się przypadkowo podczas przechadzki w górę potoku, w czasie gdy Riley zmagał się z niesprawnymi świecami w ciężarówce.

Blaine podszedł do obozu cicho i ludzie usłyszeli go zbyt późno, by skryć się w górskim lesie zanim zostali spostrzeżeni. Lecz w chwile potem zniknęli jak cienie. Blaine podszedł wówczas do tego niewielkiego ogniska, na którym grupa wyrzutków przygotowywała sobie posiłek w okopconym kociołku; teraz leżącym na trawie, kopniętym widać przez kogoś w panicznej ucieczce. Obok kociołka poniewierały się cztery na wpół usmażone pstrągi. Nie opodal, pod daszkiem z liści i gałęzi chroniącym ją od deszczu, leżała duża płachta do siedzenia i spania.

Blaine ukląkł przy ognisku, odruchowo postawił przewrócony kociołek, a następnie włożył doń pstrągi, oczyściwszy je uprzednio z piasku i trawy. Wahał się przez chwilę czy nie krzyknąć na uciekinierów, których wzrok cały czas czuł na sobie, żeby wyszli, że jego nie muszą się obawiać… lecz to nie miało żadnego sensu; ci ludzie nie wierzyli już nikomu.

Byli jak tropiona zwierzyna — tu, w ogromnych Stanach Zjednoczonych, gdzie od stuleci tak ceniono wolność i swobodę, w kraju, który kiedyś był awangardą ludzkości w walce o prawa Człowieka. Blaine klęczał długo, motany na przemian gniewem i żalem. Zacisnął pieści i przetarł nimi oczy, zostawiając na twarzy wilgotne pasma brudu. Następnie podniósł się i ciężkim krokiem zawrócił w kierunku szopy.

Rileyowi o spotkaniu tym nawet nie wspomniał.

Mozolnie przedzierali się przez góry, potem przez pustynie, aby w końcu wjechać w Wielkie Równiny, po których hulał bezkarnie wiatr, nie napotykając na swej drodze żadnych naturalnych barier. Wielkie połacie płaskich terenów ciągnęły się w nieskończoność, hen, aż po kres horyzontu.

Prowadził Riley, a Blaine siedział obok. Przymknął oczy i odpoczywał, poddając się bez oporu wstrząsom pojazdu. W oślepiającym słońcu wiatr wznosił tumany suchego kurzu, tworząc gdzieniegdzie spore piaskowe wiry. Riley siedział wpatrzony przed siebie, z rękoma kurczowo zaciśniętymi na kierownicy. Twarz miał napiętą i nieruchomą. Czasami tylko przebiegał po niej nerwowy tik.

— Nawet w ciągu dnia jest-wystraszony — pomyślał Blaine. — Nawet w oślepiającym blasku dnia prowadzi swą nieustanną walkę z siłami nocy.

Blaine był ciekaw, jaki towar wiozą w ciężarówce. Riley nie wyjaśnił tego. Nie sprawdzał również ładunku w trakcie podróży. Tył wozu był zamknięty na wielką, ciężką kłódkę, która klekotała w takt podskakiwania samochodu po wybojach. Raz czy dwa Blaine miał ochotę zahaczyć wprost Rileya o zawartość ciężarówki, lecz jakiś wewnętrzny głos przestrzegał go przed ujawnieniem swej ciekawości.

W końcu nie jest to mój interes — mruczał do siebie Blaine. Poza tym naprawdę niewiele go obchodziło, co wiozą. Interesował go tylko samochód; z każdym obrotem kół Blaine zbliżał się do celu, do miejsca, w które musiał się dostać za wszelką cenę.

— Jeśli się pospieszymy — przerwał cisze Riley — to jutro osiągniemy rzekę. — Missouri?

Riley skinął twierdząco głową i dodał:

— Jeśli oczywiście nic się nie przytrafi z tym pieprzonym samochodem. Lecz właśnie tej nocy spotkali wiedźmy.

14.

Najpierw w świetle czołowych reflektorów spostrzegli tuż nad szosą niezwykły ruch. Po chwili, na tle rozjaśnionego blaskiem księżyca nieba, rozpoznali lecące postacie ludzkie. Właściwie nie leciały, bo nie miały skrzydeł, lecz unosiły się w powietrzu, poruszając z lekkością i gracją, jaką posiadać mogą tylko ptaki.

Na pierwszy rzut oka sprawiały wrażenie stada ciem ciągnących do światła lub jakichś drapieżnych nocnych ptaków, które nagle spadają z nieba na ziemie. Po chwili jednak, gdy minęło osłupienie i górę wziął rozsądek, Blaine domyślił się kim są owe postacie.

Byli to lewitujący ludzie. Wiedźmy zmierzające na sabat czarownic.

Blaine zdołał tylko spostrzec kątem oka, że Riley błyskawicznym ruchem wystawił karabin przez okno kabiny. Nie było już czasu chwycić go za ramie. Nacisnął tylko hamulec do oporu. Huk wystrzału zabrzmiał jak grom w ciasnej szoferce ciężarówki, która pod wpływem gwałtownego hamowania zawirowała nagle na szosie, a potem dopiero zatrzymała się w poprzek autostrady.

Blaine schwycił Rileya za ramie i przyciągnął do siebie. Wolną ręką wyrwał mu strzelbę. Skowyczący i szarpiący się Riley usta miał otwarte tak szeroko, że szczeki prawie wyskakiwały mu z zawiasów. Z kącika warg ciekła ślina. Twarz stężała mu w grymasie trwogi, która malowała się przede wszystkim w wytrzeszczonych i nabiegłych krwią oczach. To nie była już ludzka twarz, lecz groteskowa, upiorna maska.

— Opamiętaj się! — wrzasnął Blaine, tracąc nad sobą panowanie. — Oni tylko lewitują. To ludzie. Ale do porażonej strachem świadomości szofera nic nie docierało. Riley nie reagował.

Poprzez jego własny krzyk, dotarł do Blaine'a bezgłośny, telepatyczny przekaz:

— PRZYJACIELU, JEDNA Z NAS JEST TRAFIONA (ZARYS RAMIENIA Z SĄCZĄCYM SIĘ PASMEM CZERWIENI). NIEZBYT CIĘŻKO — ALE TEN Z WAS, KTÓRY STRZELAŁ JEST (STOPIONY KONIEC LUFY KARABINOWEJ SPŁYWAJĄCY W DÓŁ CIEMNĄ MASĄ FORMUJĄCĄ SIĘ W KSZTAŁT PENISA). ALE MY TEŻ MAMY BROŃ (ZJEŻONY WARCZĄCY PIES WCIŚNIĘTY W KĄT, SKUNKS Z PODNIESIONYM OGONEM, SPREŻONY DO ATAKU GRZECHOTNIK).

— POCZEKAJCIE! — krzyknął rozpaczliwie Blaine. — WSTRZYMĄJCIE SIĘ! WSZYSTKO W PORZĄDKU. NIE BĘDZIE DALSZEJ STRZELANINY.

Nacisnął łokciem klamkę i drzwiczki szoferki otworzyły się. Odepchnął od siebie Rileya i do połowy wychylony na zewnątrz złamał strzelbę, wysypując na dłoń naboje. Wyrzucił je, po czym mocnym zamachem cisnął strzelbę na środek autostrady. Ponownie siadł za kierownicą.