Выбрать главу

Zapadła cisza, przerywana tylko jękami i zawodzeniem Rileya.

— NO, JUŻ WSZYSTKO W PORZĄDKU — odezwał się Blaine. — NIE MA ŻADNEGO NIEBEZPIECZŃSTWA.

Zaczęli opadać na ziemie. Wyglądało to jakby skakali z jakiejś wysokiej, niewidocznej platformy i lądowali miękko na nogach.

— CO WY WYRABIACIE? — odezwał się do nich Blaine. — NIEWIELE BRAKOWAŁO BY JEDNA Z WAS OBERWAŁA PO GŁOWIE (BEZGLOWY KORPUS LUDZKI, STĄPAJĄCY OSTROŻNIE Z KIKUTEM SZYI W KIPIĄCEJ, CZERWONEJ PIANIE).

Były młode; nastolatki; ubrane w coś, co przypominało stroje plażowe. Blaine wyczuwał w nich rozbawienie, chęć pałania figli.

— KIM JESTES? — spytała jedna z nich.

— SHEPHERD BLAINE OD FISHHOOKA.

— A DOKĄD JEDZIECIE?

— DO POŁUDNIOWEJ DAKOTY.

— TYM SAMOCHODEM?

— TAK. I Z TYM FACETEM — odparł Blaine — ALE DAJCIE MU SPOKÓJ.

— ON STRZELAŁ DO NAS. TRAFIŁ MARIE.

— OOO, NIC WIELKIEGO, LEKKIE DRAŚNIĘCIE — odezwała się Marie.

— ON JEST PRZERAŹONY — wyjaśnił Blaine. — STRZELAL SREBRNĄ KULĄ.

Wzmianka o srebrnej kuli wzbudziła w dziewczynach wesołość.

Blaine uświadomił sobie natomiast całą dziwaczność sytuacji: księżycowa noc pusta droga i wymarłe okolice, samochód stojący w poprzek szosy, gwizd wiatru na prerii i oni dwaj — Riley i on — otoczeni nie Komanczami, nie Siuksami czy wojownikami Czarnych Stóp, lecz pierścieniem rozbawionych, paranormalnych nastolatek.

I któż mógłby je za to zganić? — zapytywał siebie w duchu Blaine. Skoro w taki sposób buntują się przeciwko swemu nieszczęśliwemu życiu, przeciwko światu, w którym wszyscy na nie polują skoro w ten prosty sposób afirmują siebie, zyskują odrobin ludzkiej godności — nikt nie powinien, nikt nie ma prawa odbierać im tego.

Obserwował w milczeniu twarze dziewcząt oświetlone światłem reflektorów i księżyca. Malowała się na nich niepewność.

Z kabiny stale dobiegał jęk Rileya.

— FISHHOOK (POTĘŻNE, PIĘTRZĄCE SIĘ CORAZ WYŻEJ I WYŻEJ BUDYNKI NA WZGÓRZU, MAJESTATYCZNA BUDOWLA BUDZĄCA OTUCHĘ I NADZIEJĘ).

— ZGADZA SIĘ — odparł Blaine.

Od grupy stłoczonych dziewcząt zbliżyła się do Blaine a jedna z nich. Wyciągnęła rękę.

— NIE SPODZIEWAŁYŚMY SIĘ — rzekła. — NIE SPODZIEWAŁYŚMY SIĘ TUTAJ SPOTKAC KOGOŚ TAKIEGO JAK TY. PRZEPRASZAMY. Blaine ujął dłoń dziewczyny. Poczuł silne młode palce zaciskające się na jego dłoni.

— W OGOLE RZADKO SPOTYKA SIĘ KOGOŚ NA SZOSIE O TEJ PORZE — wtrąciła inna, stojąca w grupie.

— TRAKTUJEMY TO JAKO ZABAWĘ — dodała któraś. — MAMY TAK NIEWIELE OKAZJI DO ROZRYWEK. KIEDY WIĘC ZOBACZYŁYŚMY ŚWIATŁA WASZEGO SAMOCHODU…

— O, WIEM, JAK MAŁO MACIE OKAZJI SPOTKAĆ KOGOŚ W NOCY. PRZEKONAŁEM SIĘ O TYM SAM pogodnie odparł Blaine.

— ZBLIŻA SIĘ HALLOWEEN — odezwała się dziewczyna trzymająca go za rękę.

— HALLOWEEN? OCH, TAK, ROZUMIEM (PIĘŚĆ BĘBNIĄCA W ZAMKNIĘTĄ OKIENNICĘ, BRAMA OGRODOWA WYJĘTA Z ZAWIASÓW I ZAWIESZONA NA GAŁĘZI DRZEWA, POZRYWANE ZNAKI MAGICZNE).

— DOBRZE IM TAK. NIECH MAJĄ, CZEGO SAMI CHCĄ.

— ZGADZAM SIĘ Z WAMI — odparł Blaine — ALE TO NIEBEZPIECZNA ZABAWA.

— NIE BARDZO. ONI SĄ TAK WYSTRASZENL…

— ALE TO TYLKO POGARSZA I TAK STRASZNĄ SYTUACJĘ.

— MISTER, JEJ JUŻ NIC BARDZIEJ NIE MOŻE POGORSZYĆ. Blaine pokiwał tylko w milczeniu głową.

— JESTEŚ OD FISHHOOKA? CO TUTĄJ WŁAŚCIWIE ROBISZ? — spytała dziewczyna stojąca obok niego.

Dłuższą chwilę studiował jej twarz. Była piękna — niebieskie oczy, burza jasnych włosów, połyskujących srebrzyście w świetle reflektorów. Miała niezwykle zgrabną figurę, która w poprzedniej epoce zapewniłaby jej zwycięstwo w konkursie na miss piękności (organizowanie takich barbarzyńskich imprez przeminęło na szczęście wraz z nastaniem mody na kinetykę paranormalną).

— TEGO NIE MOGĘ CI POWIEDZIEĆ — odrzekł Blaine. — WYBACZ, ALE NAPRAWDĘ NIE MOGĘ.

— JAKIEŚ KŁOPOTY? NIEBEZPIECZEŃSTWO?

— W TEJ CHWILI AKURAT NIE — odparł wymijająco.

— BO MOGŁYBYŚMY POMÓC.

— NIE, NIE MA TAKIEJ POTRZEBY — odparł siląc się na obojętność i beztroskę.

— MOŻEMY CIĘ ZABRAĆ, DOKĄD TYLKO ZECHCESZ.

— JA NIE POTRAFIĘ LEWITOWAĆ.

— NIE MUSISZ. WYSTARCZY, ŻE MY POTRAFIMY (BLAINE LEWITUJĄCY PONAD ZIEMIĄ, UNOSZONY PRZEZ DWIE DZIEWCZYNY TRZYMAJĄCE GO ZA RĘCE).

— NIE, DZIĘKI. RACZEJ JEDNAK NIE — odparł wzdrygając się lekko Blaine.

Podczas gdy rozmawiał, któraś z dziewcząt otworzyła drzwi szoferki po przeciwnej stronie, druga złapała Rileya za ramie i wyciągnęła na zewnątrz. Mężczyzna potoczył się po ziemi. Kierowca, śmiertelnie wystraszony, zaczął czołgać się niezdarnie po szosie cały czas spazmatycznie szlochając.

— ZOSTAWCIE GO! — wrzasnął pod adresem nastolatek Blaine.

Dziewczyna, którą trzymał za rękę, odwróciła się gwałtownie. Jej myśli zafalowały.

— ZOSTAWCIE GO W SPOKOJU! ROZUMIECIE? NIECH ŻADNA NIE WAŻY SIF GO TKNĄCI — ALEŻ ANITO…

— NIC Z TYCH RZECZY, ROZUMIECIE?

— PRZECIEŻ TO IDIOTA, TO TEN OHYDNY, ŚMIERDZĄCY NORMAK! ON STRZELAŁ DO NAS SREBRNYMI KULAMI!

— POWIEDZIAŁAM, NIE!

Dziewczyny cofnęły się, dając Rileyowi spokój.

— MUSIMY JUŻ SPŁYWAĆ — odezwała się Anita do Blaine'a. — DASZ SOBIE RADĘ?

— MYŚLISZ O NIM?

Dziewczyna skinęła potakująco głową.

— OCZYWIŚCIE — odparł Blaine.

— NAZYWAM SIĘ ANITA ANDREWS. MIESZKAM W HAMILTON. TELEFON 276. ZAPAMIĘTASZ? POWTÓRZ!

— ZAPAMIĘTAM — Blaine powtórzył w myślach nazwisko, adres i numer telefonu.

— GDYBYŚ POTRZEBOWAŁ POMOCY…

— ZADZWONIĘ.

— OBIECUJESZ?

— OBIECUJĘ (KRZYŻ NA BIJĄCYM SERCU).

Riley, na którego przestano chwilowo zwracać uwagę, doczołgał się do leżącej na środku jezdni strzelby. Gwałtownym skokiem dopadł jej i dźwigając się na nogi, złamał karabin. Gorączkowym ruchem sięgnął do kieszeni po naboje. Blaine, bez namysłu, rzucił się szczupakiem na szofera, sczepiając się z nim w mocnym uścisku. Trzymając go jedną ręką, drugą wyszarpnął strzelbę. Jeszcze lecąc w powietrzu, krzyknął pod adresem dziewcząt:

— UCIEKAJCIE! WSZYSTKIE!

Sczepieni ze sobą toczyli się po jezdni. Blaine czuł ostry ból rąk odzieranych z naskórka na szorstkim asfalcie, słyszał, jak ubranie pęka na jakimś szwie. Nie puścił jednak przeciwnika, lecz ściskał go coraz mocniej.

Naraz Riley ostrym, gwałtownym szarpnięciem wyrwał się Blaine'owi z objęć, poderwał na nogi i wziął szeroki zamach strzelbą, którą zdołał porwać ze sobą. Blaine na ślepo wyciągnął ręce w geście samoobrony. Poczuł jak drewniana kolba karabinu uderza go boleśnie w żebra. Zatkało go na chwilę, którą kierowca wykorzystał, by zamachnąć się do kolejnego, tym razem ostatniego już ciosu. Blaine z desperacją trzasnął pięścią tam, gdzie spodziewał się natrafić na twarz przeciwnika. Poczuł miękki opór, lecz właściciel broni zdołał już zatoczyć ramionami szeroki łuk i strzelba ze świstem powietrza tylko o milimetry chybiła głowy Blaine'a. Zamach zachwiał Rileyem. Blaine wykorzystał to natychmiast. Gwałtownym skokiem przypadł do kierowcy i wyrwał mu z rąk karabin. Przyciskając do siebie broń, odskoczył kilka kroków, wchodząc jednocześnie w krąg światła, rzucanego przez reflektory ciężarówki.