Выбрать главу

Po chwili w blasku światła pojawił się również sunący już bez opamiętania to ataku Riley. Szedł do ataku jak zawodowy zapaśnik — z rozpostartymi ramionami, z głową wciśniętą w kark, z ustami zaciętymi w grymasie nieprzytomnej furii i nienawiści pogłębianych jeszcze bezprzytomnym strachem.

Gdy był już blisko, Blaine potężnym zamachem obu ramion odrzucił strzelbę daleko w ciemność. Starał się uniknąć starcia z Rileyem, lecz zrobił to zbyt wolno. Ogromna jak bochen chleba pieść kierowcy zacisnęła się na jego ubraniu. Ostrym skrętem tułowia Blaine wyswobodził się z uchwytu i cofnął kilka kroków. Riley nacierał z furią. Blaine zręcznie unikał ciosów, ale atakujący bił, kręcił się jak oszalały, by końcu potknąć się, stracić równowagę i całym impetem uderzyć w maskę samochodu. Jęknął głucho i powoli osunął się na ziemie jak zwiotczały worek.

Zapadła cisza. Blaine rozejrzał się wokół. Byli tu już tylko oni dwaj: nieprzytomny Riley i on. Dziewczęta zdążyły już dawno zniknąć w ciemnościach nocy. Tylko on i Riley przy załadowanej ciężarówce. Księżyc i gwiazdy. A nad prerią zawodził wiatr, potęgując jeszcze wrażenie zagubienia i samotności.

Spojrzał w stronę szofera. Odzyskał już przytomność i siedział na ziemi oparty o zderzak samochodu. Z rozciętej skroni kapała mu krew. Widocznie musiał trafić czołem w maskę ciężarówki. Dyszał ciężko, a w oczach paliły mu się pełne szaleństwa ogniki.

Blaine stanął metr przed nim. Chwilą patrzył w milczeniu.

— Ty kretynie — odezwał się w końcu cichym, ale pełnym pasji głosem. — Ty cholerny, skończony durniu. Gdybyś ponownie strzelił do nich byłoby po nas, rozumiesz? Rozdarłyby nas na strzępy. Spoglądał twardo. Kierowca poruszał niemo ustami, jakby coś żuł, jakby dławił się własnymi słowami.

— Ty… ty… ty — zdołał w końcu wychrypieć.

Blaine podszedł bliżej, wyciągnął rękę, by pomóc mu wstać. Riley jęcząc cicho odczołgiwał się w bok, wciskał całym ciałem w blachę szoferki.

— Ty jesteś jednym z nich — wykrzyknął w końcu. — Odgadłem to już wcześniej…

— Tyś chyba zupełnie oszalał…

— Nie, to ty jesteś nienormalny! — odwrzasnął Riley. — Boisz się, żeby cię ktoś nie zobaczył. Trzymasz się wciąż przy samochodzie. Po żywność wysyłasz mnie. Ty nigdy nie pójdziesz. Ja zawsze kupuje benzynę. Ty nigdy.

— Bo to jest twoja ciężarówka — odparł Blaine tonem perswazji, siląc się na spokój. — Ty masz pieniądze, nie ja. Ja nie mam przy duszy centa.

— A sposób, w jaki spotkaliśmy się? — obstawał przy swoim Riley jakby słowa Blaine a w ogóle do niego nie docierały. — Wyszedłeś po prostu z krzaków. Teraz wiem, że tam spędziłeś noc. Poza tym nie boisz się jak wszyscy normalni ludzie.

— Bo nie jestem głupcem — odrzekł już zniecierpliwiony Blaine. — To jedyny powód. Zapewniam cię, że jestem tak samo normalny jak ty. Gdybym był taki jak te dziewczyny, to sądzisz, że telepałbym się z tobą tą zakichaną kupą złomu?

Zdecydowanym ruchem schylił się i chwytając Rileya za klapy kurtki, jak dziecko, postawił na nogi. Potrząsnął nim kilkakrotnie z całych sił.

— Opamiętaj się! — ryknął mu w ucho. — Już jesteśmy bezpieczni. Jedźmy stąd, szkoda czasu. — Strzelba! Wyrzuciłeś moją strzelbę!

— A udław się strzelbą! Wsiadaj do auta pókim dobry!

— Ale ty z nimi rozmawiałeś. Słyszałem.

— Przecież nie powiedziałem ani słowa.

— Nie mówiłeś normalnie. Nie używałeś ani ust, ani języka. Ale słyszałem, jak z nimi mówisz. Nie wszystko. Nie. Fragmenty tylko. Ale słyszałem.

Blaine bez słowa pchnął go na maskę wozu i trzymając jedną ręką, drugą otworzył szoferkę.

— Zamknij mordę i wsiadaj — warknął ordynarnie wpychając Rileya do samochodu. — Ty i twoja zasrana strzelba! Ty i twoje przeklęte srebrne kule! Ty i twoje omamy słuchowe!

Za późno — mówił sobie jednocześnie w duchu. To bezcelowe tłumaczyć mu cokolwiek, wyjaśniać. Gdyby odkrył prawdę, straciłby do reszty tę odrobinę zdrowego rozsądku, jaka mu jeszcze pozostała. Cholerny Riley.

Przez pół godziny jechali pogrążeni w milczeniu. Riley wciśnięty w kąt szoferki bez przerwy spod przymkniętych powiek obserwował Blaine'a. Ten czuł na sobie cały czas uporczywy wzrok.

— Przepraszam, Blaine — odezwał się nieoczekiwanie szofer. — Teraz już wiem, że miałeś racje.

— Oczywiście, że miałem — odparł Blaine rzucając na niego szybkie spojrzenie znad kierownicy. Gdybyś znów zaczął strzelać… „

— Mnie chodzi o coś innego. Gdybyś był taki jak one, zabrałbyś się z nimi. Doprowadziłyby cię wszędzie tam gdzie byś chciał o wiele szybciej, niż ja tą budą.

— Żeby cię jednak przekonać — odparł Blaine — następnym razem po żywność pójdę ja. I będę chodził zawsze… jeśli oczywiście zawierzysz mi pieniądze.

15.

Blaine siedział na wysokim stołku w barze szybkiej obsługi oczekując aż właściciel przygotuje pół tuzina kanapek i napełni kociołek kawą. Prócz Blaine'a znajdowało się wewnątrz tylko dwóch klientów: pierwszy skończył właśnie posiłek i oczekiwał na rachunek, drugi natomiast, pochylony nisko nad talerzem, dłubał widelcem w gęstej, brunatnej bryi, którą karta określała jako jajka z frytkami — wyglądało to raczej na osobliwą mieszanin resztek potraw, przygotowaną dla psa.

Blaine, pomimo wewnętrznego spięcia, wyglądał oknem z obojętnym wyrazem twarzy. O tak wczesnej porze, ruch na ulicy panował niewielki; Blaine zdołał naliczyć kilka tylko samochodów i zaledwie jednego przechodnia.

Miał świadomość jak bezcelowa była ta wyprawa po żywność. Cokolwiek bowiem powiedziałby i zrobił, to Rileya i tak nie przekona.

Ale już niedługo — myślał z ulgą. Muszą być blisko rzeki; blisko miejsca skąd do Pierre pozostanie zaledwie kilka mil. I, śmieszna rzecz, Riley ani słowem nie wspomniał dokąd właściwie zmierza. Z drugiej jednak strony nie było w tym nic takiego dziwnego; małomówność i tajemniczość kierowcy to po prostu konsekwencja jego stanu duchowego, jego strachu i niepewności: Taki sam zresztą był powód powściągliwości Rileya w kwestii towaru jaki wieźli.

Blaine odwrócił twarz od okna dopiero na głos właściciela knajpy. Sięgnął do kieszeni po pięciodolarowy banknot, który otrzymał od Rileya. Poczekał chwilo na resztę, zsunął się ze stołka i pomaszerował w stronę drzwi.

Na zewnątrz skierował się natychmiast ku niezbyt odległej, ogromnej stacji olejowej, gdzie czekał Riley. O tak wczesnej porze stacja była jeszcze zamknięta na głucho. Mężczyźni postanowili więc wykorzystać wolny czas na śniadanie, po które właśnie wybrał się Blaine. Potem, po otwarciu stacji i napełnieniu baku paliwem ruszą dalej. Będzie to już ostatni dzień podróży Blaine a, który osiągnąwszy rzekę, opuści Rileya i dalej powędruje już piechotą do Pierre.

Ranek był zimny — prawie mroźny — i z ust Blaine a przy każdym oddechu wydobywał się obłoczek pary. Zapowiadało to kolejny piękny dzień jeden z ostatnich, pogodnych dni października, kiedy powietrze przesyca jakby zapach cierpkiego jabłkowego wina, a po niebie żeglują postrzępione, pierzaste obłoki.

Ciężarówki na stacji nie było.

Być może Riley przystanął nieco dalej — pomyślał Blaine, choć dobrze wiedział, że kierowcy i jego auta dawno już nie ma w miasteczku. Spodziewał się tego zresztą od początku. Bo z punktu widzenia Rileya był to najprostszy sposób pozbycia się kłopotliwego pasażera. Za niewielką przecież cenę pięciu dolarów, później zjedzonego śniadania oraz zatankowania benzyny w następnym miasteczku.