Zasłuchany Blaine stracił poczucie czasu i rzeczywistości, zapomniał kim jest, gdzie się znajduje i dlaczego tu przebywa. Jak chłopiec zasłuchany w zdumiewające i nieprawdopodobne bajdy starego marynarza, tak Blaine chłonął opowieści Różowej Istoty z dalekiej planety. Gwiazdy nad głową przestały być obce, a zawodzenie pustynnego wiatru stało się jak bliska sercu, znana od dzieciństwa kołysanka.
I długo trwało, nim uświadomił sobie, że słucha już tylko wiatru, że opowieści dawno ucichły, że Różowa Istota pogrążona jest w bezruchu.
Poruszył się lekko, sennie, a Różowa Istota odezwała się:
— TO BYŁO CUDOWNE SPOTKANIE. MYŚLĘ, ŻE NĄJPIĘKNIESZE, JAKIE KIEDYKOLWIEK PRZEŻYŁAM.
— POZOSTĄJE JESZCZE JEDEN PROBLEM — odezwał się rzeczowo Blaine. — JEDNO PYTANIE…
— JEŚLI CHODZI O TEN EKRAN W TWOIM UMYŚLE, TO JUŻ GO TAM NIE MA. JUŻ NIE ISTNIEJE W TWYM UMYŚLE NIC, CO MOGLOBY CIĘ ZDRADZIĆ.
— JA NIE O TYM — odparł Blaine. — CZAS, CHODZI MI O CZAS. JA — TO ZNACZY MY — POTRAFIMY REGULOWAĆ PRZEPŁYW CZASU. TA UMIEJFTNOŚĆ DWUKROTNIE URATOWALA MI ŻYCIE…
— TO JUŻ MASZ W SWOIM UMYSLE — rzekła Różowa Istota. — JUŻ TO ROZUMIESZ. MUSISZ TYLKO UMIEJĘTNIE WIEDZĘ TĄ ODNALEŹĆ I WYDOBYĆ.
— ALE CZAS…
— CZAS — rzekła owa istota — CZAS JEST ZE WSZYSTKIEGO NAJPROSTSZĄ RZECZĄ. POWIEM CI…
17.
Blaine dłuższy czas leżał nieruchomo, upajając się po prostu ciałem. Czuł je, mógł dotknąć skóry, wyczuć pod palcami jej chłód, lepką wilgoć potu na ramionach, na twarzy, na piersiach.
Nie znajdował się już w błękitnym pokoju, nie słyszał dobiegającego z zewnątrz gwizdu wiatru i syku przesypującego się piasku. Był natomiast inny, drażniący i chrapliwy dźwięk. I smród; agresywny, surowy odór lekarstw wypełniający nozdrza Blaine'a.
Uchylał powieki niezwykle powoli i ostrożnie. Ujrzał biel — nieskażoną i czystą. Olśniewającą biel sufitu.
Jego głowa spoczywała na poduszce, a ciało na świeżym prześcieradle. Miał na sobie jakieś ubranie ze sztywnej, szorstkiej tkaniny.
Odwrócił głowę. Obok stało inne łóżko, a na nim spoczywała mumia.
Czas — powiedziało mu stworzenie z innego świata — czas jest ze wszystkiego najprostszą sprawą. Chciało mu to wyjaśnić, ale nie zdążyło, gdyż Blaine powrócił już do siebie, na swoją planetę.
To był chyba sen. Piękny sen — myślał powracając wspomnieniem do błękitnego pokoju. Ale to wcale nie był sen. To wszystko zdarzyło się naprawdę. Powrócił na tamtą planetę i rozmawiał z Róiową Istotą. Słuchał jej niezwykłych opowieści, pamietał teraz każdy ich szczegół. Zbyt dokładnie, żeby to wszystko miało się mu tylko przyśnić. Mumie z sąsiedniego łóżka spowijały bandaże tak szczelnie, że pozostały tylko otwory na usta i nos. Nawet oczy były zakryte. To właśnie jej chrapliwy oddech stanowił źródło drażniących dźwięków. Ściany — podobnie jak sufit — były przytłaczająco białe, a podłogę pokrywała wzorzysta glazura. Blaine nie miał wątpliwości, dokąd trafił.
Był w szpitalu, sam na sam z ową charczącą i śliniącą się mumią.
Był w szpitalu, wśród ludzi! Leżał zmrożony nagłym strachem, który obrzydliwą, mdlącą falą podpełzł mu do gardła. Po krótkiej chwili jednak uczucie zagrożenia minęło. Poczuł się w jakiś zadziwiający sposób bezpieczny. Chwile zastanawiał się, gdyż musiał istnieć jakiś racjonalny powód tego, że tak nagle i kompletnie przestał się bać.
Gdzie byłem? Gdzie byłem jeszcze prócz tego błękitnego pokoju? — zastanawiał się.
Umysł zaczął już mu funkcjonować normalnie i przypomniał sobie, że ukrył się w gęstej kępie płaczących wierzb w parowie nad potokiem. Tam zostało jego ciało, podczas gdy świadomość szybowała przez kosmiczną pustkę na ową planetę.
Za drzwiami sali, w której znajdował się Blaine, rozległ się odgłos czyichś kroków. Drzwi otworzyły się nagle i do środka wszedł mężczyzna w białej kurtce. Zatrzymał się w progu i chwile obserwował Blaine'a.
— Wreszcie wrócił pan do siebie — odezwał się doktor. — No i jak samopoczucie?
— Całkiem nieźle — odparł zgodnie z prawdą Blaine, który w dalszym ciągu nie wiedział, co spowodowało jego pobyt w szpitalu. — Jak się tutaj znalazłem?
— Czy panu zdarzały się już kiedyś podobne przypadki? — lekarz jakby nie dosłyszał pytania Blaine'a.
— Ale co?
— Zaćmienie — odparł lekarz. — Stan omdlenia.
— Nie przypominam sobie — Blaine nie podnosząc z poduszki głowy, pokręcił nią przecząco. — Zupełnie, jakby ktoś rzucił na pana urok.
— Czary, doktorze? — wybuchnął gromkim śmiechem Blaine.
— No nie, tak tylko powiedziałem — krzywiąc twarz w wymuszonym uśmiechu odparł doktor. — Ale pacjenci wymyślają czasem. niestworzone rzeczy…
Lekarz zbliżył się do łóżka i usiadł obok Blaine'a.
— Jestem doktor Wetmore — przedstawił się. — Przebywa pan tutaj już od dwóch dni. Jacyś chłopcy wybrali się na króliki i znaleźli pana. Leżał pan pod kępą wierzb. Myśleli, że jest pan martwy.
— I to oni mnie tu zaciągnęli?
— Nie, policja. Chłopcy zawiadomili szeryfa.
— No i co mi było?
— Nie wiem — odrzekł szczerze doktor.
— Zdaje pan sobie sprawę, doktorze, że nie mam pieniędzy. Trudno będzie mi zapłacić.
— To akurat najmniejszy problem — lekarz potrząsnął głową. — Istnieje inna kwestia. Pan nie posiadał przy sobie żadnych dokumentów. Czy pamięta pan w ogóle, kim jest?
— Oczywiście. Jestem Shepherd Blaine.
— A gdzie pan mieszka?
— Nigdzie. Szedłem, szedłem i przywędrowałem tutaj.
— A w jaki sposób dostał się pan do miasta?
— Nie mogę sobie jakoś przypomnieć. Blaine usiadł na łóżku. Spojrzał bystrym wzrokiem na doktora.
— Zamierzam już pójść sobie — odezwał się. — Jak stąd wyjść?
Lekarz obrzucił go przeciągłym spojrzeniem. Potrząsnął lekko głową.
— Chciałbym jednak, aby pan pozostał jeszcze trochę pod moją opieką. Jest kilka badań, które…
— Ale to tyle kłopotu…
— Nigdy nie należy lekceważyć takich przypadków, jak pański — rzekł poważnie doktor. — Przyznaje, że poza tą niezrozumiałą utratą świadomości, był pan w porządku. To znaczy pod względem fizycznym pański organizm był prawie bez zarzutu. Może akcja serca nieco zwolniona, a oddech nieco płytszy niż normalnie. Temperatura o jakąś kreskę niższa, a poza tym wszystko normalnie, tyle, że był pan nieprzytomny. I w żaden sposób nie było można pana docucić.
Blaine skierował wzrok na mumie.
— Z nim chyba nietęgo?
— Wypadek drogowy.
— O, to raczej nietypowe. Niewiele ich teraz.
— Niezwykłe okoliczności — wyjaśnił lekarz. — Kierował starą ciężarówką. Jechał prędko i pękła mu opona. Jeden zakręt szosy przed rzeką.
Blaine drgnął i przenikliwym wzrokiem otaksował mężczyzn spowitego bandażami.
— Możemy pana przenieść do innej sali — zaproponował doktor, opacznie tłumacząc sobie zainteresowanie Blaine a rannym szoferem.
— To zbyteczne. Nie zostanę tu przecież długo — Blaine wzruszył ramionami.
— Prosiłbym jednak, by przez jakiś czas pozostał pan pod moją opieką. Zapaść może się powtórzyć. A za drugim razem mogą pana znaleźć za późno.