— Trudno byłoby to wytrzymać — wtrąciła Harriet.
— Nie, wcale nie — zaprzeczył energicznie Stone. — Nie było to takie okropne. Przez pierwsze sześć tygodni czy sześć miesięcy sprawiało to rzeczywiście ogromną rozkosz. Było tam wszystko, czego potrzebuje mężczyzna. Jedzenie, picie, kobiety. Każde twoje życzenie spełniano w mig. Nie potrzebowałeś pieniędzy — wszystko było za darmo.
— Ale chciałbym wiedzieć jak długo… — zaczął Blaine, lecz Stone mu przerwał:
— Oczywiście, masz racje. Bezczynność, bezużyteczność. Koszmar. Jakby ktoś ciebie, mężczyznę nawykłego do pracy, do działania, zamienił nagle w dziecko i — zostawiając mentalność dorosłego człowieka — pozwolił się tylko bawić. Mimo że czułeś do Fishhooka urazę, nienawidziłeś go, buntowałeś się przeciw niemu, to on był cały czas dla ciebie dobry. Tak, wiedziałeś czemu tak jest. Fishhook spłacał ci w ten sposób dług. Fishhook przeciwko każdemu z nas osobiście nic nie miał. Nie popełniliśmy przecież żadnego przestępstwa, nie uchybiliśmy w naszej pracy, nie zaniedbywaliśmy jej. Przeciwnie, wykonywaliśmy ją najlepiej jak umieliśmy. To znaczy większość tych, którzy tam mieszkali. Ale z drugiej strony Fishhook nie mógł ryzykować. Nie mógł również pozbyć się nas w jakikolwiek bardziej drastyczny sposób. Nie mógł dopuścić — rozumiesz — nie mógł dopuścić do najlżejszej skazy na swym imieniu. Nikomu nie wolno było bowiem oskarżyć Fishhooka, że wypuścił w świat kogoś skażonego obcością, z umysłem czy uczuciami choćby o włos odbiegającymi od ludzkiej normy. To było kosztowne; bardzo kosztowne; ale fundowali nam te długie, komfortowe wakacje — dożywotnie wakacje — w takim miejscu, o jakim nawet milionerzy nie śnili.
— Było to niezwykle chytre i podstępne. Nienawidziłeś tego miejsca, lecz nie byłeś w stanie go rzucić, bo — prawdę mówiąc — zdrowy rozsądek buntował się przeciw temu: trzeba być skończonym idiotą porzucając takie rajskie miejsce. Żyłeś bezpiecznie i luksusowo. Nikt cię nie pilnował, nie było tam żadnej straży. I jeśli nawet myślałeś o ucieczce — to nie jak o ucieczce w ścisłym tego słowa znaczeniu. Bo uciekać można z wiezienia, ale nie z komfortowego kurortu, gdzie nikt cię nie trzymał siłą, nikt nie pilnował, nie śledził, nie podglądał… To znaczy do chwili, kiedy nie próbowałeś zwiać. Bo dopiero wówczas przekonywałeś się, lak dobrze jesteś strzeżony. Przekonywałeś się, że wokół ciebie roi się od strażników i agentów, że każda ścieżka w górach, każda droga jest bacznie obserwowana. Pomijając już zupełnie fakt, że ucieczka taka, ze względu na pustynne tereny wokół, równała się praktycznie samobójstwu. Stopniowo odkrywałeś, że jesteś cały czas pod czujną kontrolą agentów Fishhooka pozujących na zwyczajnych gości kurortu. Szpiegów, którzy nie przestawali cię obserwować, gotowych zareagować na każdy twój ruch, każdą próbę, wręcz myśl, o ucieczce.
— Ale tak naprawdę to nie oni cię tam trzymali. Trzymał cię luksus i łatwość życia. Trudno bowiem opuścić z dobrej woli takie miejsca. I Fishhook dobrze o tym wiedział. Była to najlepsza i najbardziej perfidna zarazem forma wiezienia, jaką człowiek mógł wymyśleć.
— Ale jak każde wiezienie, tak i to miejsce — gdy już pojąłeś czym ono jest w rzeczywistości — czyniło cię twardym, podstępnym, chytrym. Tam walka była równie mozolna i ciężka jak w każdym innym wiezieniu; a może i trudniejsza… Zaczynasz planować ucieczkę. Uciekasz. Fishhook przedobrzył tworząc tak rozbudowany system ochrony. Gdyż pozostawiony samemu sobie, próbowałbyś, po pewnym czasie, ucieczki. Szybko jednak zrezygnowałbyś i wrócił, przekonawszy się, jak trudno i niebezpiecznie jest na zewnątrz. Gdy jednak nie z dziką przyrodą i zabobonnymi wieśniakami masz do czynienia, lecz z tajną służbą Fishhooka, z uzbrojonymi ludźmi i szkolonymi psami którzy odgradzają cię od upragnione, wolności, wtedy dopiero zaczynasz świadomie igrać z niebezpieczeństwem. Ucieczka w takich razach staje się fascynującą podniecającą grą, wyzwaniem rzuconym potężnemu przeciwnikowi. Stawiasz wszystko, łącznie z własną głową, na jedną kartę. Walczysz nie targując się o cenę.
— Ale stamtąd nie ma chyba zbyt wielu ucieczek? — przerwał Blaine. — Nawet chyba i niewiele prób.
— Masz racje. — Stone wyszczerzył drapieżne zęby. — Niewielu osobom się to udało. Niewielu próbowało.
— Ty i Lambert Finn.
— Lambert — odparł sucho Stone — był moim natchnieniem i inspiracją. On uciekł z Baja California parę lat wcześniej niż ja tam trafiłem. A kilka z kolei lat przed Lambertem ucieczka taka powiodła się jeszcze komuś. Ale o tym nie wiem nic: ani kto to był, ani co mu się przydarzyło, ani co się z nim dalej stało.
— Okay, a co się może dziać z człowiekiem, który uciekł od Fishhooka, którego Fishhook ściga? Gdzie będzie koniec jego ucieczki? Popatrz na mnie! Mam przy duszy zaledwie parę dolarów, które w dodatku nie są moje lecz Rileya, nie mam dokumentów, nie mam zawodu. Jak mogę…
— Brzmi to tak, jakbyś żałował żeś uciekł.
— Kilkakrotnie żałowałem. Był to, rzecz jasna, chwilowe nastroje, bo wiem, że innego wyjścia nie miałem. Ale gdybym mógł cofnąć czas, to przede wszystkim zaplanowałbym sobie wszystko dużo, dużo wcześniej. Przeniósłbym pieniądze do innego kraju, zmieniłbym nazwisko, wystarałbym się o odpowiednie dokumenty, wyuczyłbym się zawodu, który zapewniłby dochód…
— Ale tak naprawdę to nigdy nie wierzyłeś, że będziesz musiał uciekać. Wiedziałeś dobrze, iż przydarzyło się to mnie, że zdarzało się innym, lecz nie wierzyłeś, że to samo może spotkać ciebie.
— Coś w tym stylu — po twarzy Blaine a przeleciał cień uśmiechu.
— Witamy więc w naszym klubie — odparł Stone.
— Masz na myśli…
— Nie, nie chodzi o mnie. Ja mam tylko do wykonania zadanie. Niezwykle ważną misje.
— Ale…
— Myślę o ogromnej części ludzkości. Nawet nie masz pojęcia, jak wiele milionów ludzi.
— Zgoda, zawsze byli…
— I znów nie trafiłeś. Mam na myśli dewiatów. Człowieku, chodzi mi o dewiatów. Dewiatów, którzy nie są u Fishhooka. To niemożliwe, żebyś po przebyciu tysiąca mil nic nie… — Widziałem. Wszystko widziałem — odparł ponuro Blaine, czując mimowolny dreszcz strachu i nienawiści biegnący po kręgosłupie. — Tak, widziałem co się wyprawia.
— To jest właśnie najgorsze. Temu wypowiedziałem wojnę — wykrzyknął zapalczywie Stone. — Jakież straszliwe i bezmyślne marnotrawstwo. Niszczenie własnych szans — zarówno dewiatów jak i całego ludzkiego gatunku. Na ludzi, w których zawiera się cała przyszłość Człowieka urządzane są polowania i nagonki, ludzie owi zamykani są w gettach i więzieniach, opluwani i obrzucani błotem. Nienawidzeni i mordowani…
— I powiem ci coś więcej — ciągnął po chwili. — Winę za to ponosi nie tylko głupota ludzka, nietolerancja, bigoteria czy ignorancja dzikusów. Fishhook! Mówie o Fishhooku. To on głownie ponosi za to winę. Bo właśnie Fishhook zagarnął dla swych partykularnych interesów i egoistycznych celów zdolności paranormalne drzemiące w Człowieku. Dba — wyjątkowo dba — o tych dewiatów, których wybrał dla siebie, odwracając się jednocześnie plecami do całej reszty, pozostawiając ich własnemu losowi. Sam najlepiej wiesz jakiemu. Zostawił ich po prostu na pożarcie tym bestiom w ludzkich skórach. Dewiaci spoza Fishhooka — jak świat długi i szeroki — tropieni są przez wszystkich jak dzikie bestie, muszą kryć się w mrokach nocy, w najgłębszych leśnych ostępach. Bo Fishhook rachuje. Bo liczy, liczy pieniądze. Zabranie wszystkich dewiatów pod swoje skrzydła, to impreza byt droga dla Fishhooka.