— Większość ludzi uważa tak do dzisiaj — odparł szybko Rand, a po twarzy przeleciała mu chmura. Postawił na biurku dwie szklanki. Wyjął z lodówki kostki lodu. Nalał hojnie porcje.
— No, to wypijmy — wręczył Blaine'owi szklankę. Sam usiadł za biurkiem. Obrzucił Blaine'a karcącym wzrokiem.
— Na co czekasz? Siadaj! Nie musisz się tak okropnie spieszyć. A picie na stojąco traci cały urok. Blaine usiadł, a Rand wyciągnął się w fotelu kładąc nogi na biurku.
Pozostało już nie więcej niż dwadzieścia minut!
Blaine, lekko zgarbiony nad szklanką, w sekundzie milczenia, które zapadło nim Rand zaczął ponownie mówić odniósł wrażenie, że słyszy puls tego gigantycznego organizmu jakim był Fishhook. Zupełnie jakby to była żywa istota spoczywająca w bezruchu na łonie matki-Ziemi w spowitym mrokiem nocy północnym Meksyku; istota posiadająca serce, płuca i tętniące krwią aorty.
— Wy, chłopaki, macie fajną zabawę — odezwał się Rand zabawnie marszcząc nos. — Czasami aż wam zazdroszczę.
— Wykonujemy swoją pracę — ostrożnie odparł Blaine.
— Byłeś dziś pięć tysięcy lat świetlnych stąd. A to już mówi samo za siebie.
— Z pewnością masz racje — zgodził się Blaine. — Możemy przynajmniej zobaczyć na własne oczy, jak tam jest. Ale tym razem było jeszcze lepiej… Wiesz, wydaje mi się, że spotkałem życie…
— Opowiedz… — żywo zainteresował się Rand.
— Niewiele jest do opowiadania — wzruszył ramionami Blaine. — Rzecz odkryłem w chwili, gdy mój czas się kończył. Nic nie zdążyłem zrobić. Musiałem wracać do domu. A swoją drogą, moglibyście coś dla nas zrobić…
— Uhumm — Rand skrzywił się lekko.
— Powinniście zostawić nam więcej inicjatywy a przede wszystkim limit czasu nie może być tak sztywno ustalany. Trzydzieści godzin! Raz trzymacie tam człowieka, choć mógłby z powodzeniem wracać już po godzinie, kiedy indziej znów — jak mnie dzisiaj — wyrywacie z powrotem w chwili, gdy potrzebuje tego czasu więcej.
Rand wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
— Tylko nie mów, że nie możecie tego zrobić z przyczyn technicznych — napierał Blaine. — Nie udawaj, że to niemożliwe. Fishhook ma specjalistów na pęczki, posiada stosy ultranowoczesnej aparatury.
— Oh, z pewnością — odrzekł niedbale Rand. — Ale my lubimy mieć wszystko pod ścisłą kontrolą.
— Boicie się, by ktoś nie nawiał? — wykrzyknął ironicznie Blaine. — Chociażby.
— Po co? Tam przecież nie jest się człowiekiem. Jest się tylko nagim umysłem uwięzionym w niezwykle skomplikowanej maszynie.
— Wolimy tak, jak jest — uciął Rand. — No, a poza tym wy, chłopaki, jesteście cenni. To również musimy brać pod uwagę. Bo co na przykład zrobisz, jeśli tam, pięć tysięcy lat świetlnych od domu, przydarzy ci się wypadek? Co będzie, jeśli stracisz kontrole nad maszyną? jesteś dla nas stracony. A tak to wszystko idzie automatycznie. Wysyłamy was, a po pewnym, z góry określonym czasie, automaty ściągają was z powrotem. Mamy przynajmniej pewność, że wrócicie.
— Zbyt wysoko nas cenisz — sucho odparł Blaine.
— To niezupełnie tak — dodał szybko Rand. — Czy wiesz, ile w was zostało zainwestowane? Czy zdajesz sobie sprawę, ilu musimy przesiać, by wybrać jednego? Kogoś, kto jest zarówno telepatą i teleporterem szczególnego rodzaju, kogoś o tak zrównoważonym umyśle, że podoła psychicznie presji tego wszystkiego, na co się może natknąć. I w końcu rzecz niebagatelna: kogoś, kto jest gotów dochować wiary Fishhookowi.
— Kupujecie naszą lojalność. Nie spotkasz wśród nas nikogo, kto uskarżałby się na brak pieniędzy.
— To akurat nie jest żadna wada — roześmiał się Rand. — Poza tym wiesz doskonale, że nie o tym mówię.
A ty — rzucił w myśli Blaine pod adresem Randa — a ty, jakie masz kwalifikacje na ochroniarza. Tu potrzebny jest sprawny szperacz. Gdybyś sam posiadał naturalne predyspozycje na szperacza, nie zatrudniałbyś innych. — A na głos powiedział: — Ale ja w dalszym ciągu nie widzę powodów, dla których nie chcecie dać nam czasu wedle własnego uznania. Moglibyśmy przecież…
— A ja nie widzę powodu, byś tak się tym gryzł — odparł pogodnie Rand. — Wróciłeś dopiero co na swoją drogocenną planetę, ale zawsze możesz powrócić tam, skąd przybyłeś.
— Oczywiście, że wrócę — odrzekł Blaine i dopił do końca whisky. Odstawił pustą szklankę na biurko. — Okay, musze już zmykać. Wielkie dzięki za drinka.
— Okay, skoro musisz, nie zatrzymuje. Wpadniesz jutro?
— O dziewiątej rano. Na analizę.
4.
Blaine przekroczył ogromny, zdobiony wymyślnym zwieńczeniem łuk bramy wyjściowej, wyprowadzającej na rozległy plac. Zawsze, ilekroć wychodził tędy o tej porze roku, przystawał dłużej, sycąc się urokiem miejsca. Uliczne latarnie lśniły tęczowymi kulami blasku, a liście na okalających plac drzewach drżały lekko w podmuchach morskiej bryzy pełnej zapachu soli, ryb i wodorostów. Po chodnikach sunęły postacie przechodniów, niczym ulotne niematerialne zjawy. Samochody z cichym świstem atomowych silników mknęły jezdnią, pozostawiając za sobą barwne smugi światła. Lekka mgiełka spowijała cały plac, tworząc jedyny w swoim rodzaju, czarodziejski klimat pogodnego, jesiennego wieczoru.
Dzisiaj jednak Blaine nie przystanął swoim zwyczajem, choć wieczór był wyjątkowo piękny i sprzyjający zadumie. Nie miał po prostu czasu, pozostało mu zaledwie osiem minut; osiem wszawych minut.
Gdy dotarł do zaparkowanego nie opodal auta i ta rezerwa czasu się skończyła. Nie mógł już skorzystać z pojazdu. Postanowił go zostawić. Stojąc przy bezużytecznym już samochodzie, zastanawiał się chwilę nad dziwnym spotkaniem z Kirby Randem. Czemu właśnie dziś, czemu właśnie tego wieczoru Rand otworzył te cholerne drzwi proponując drinka?
Blaine czuł trudny do sprecyzowania niepokój. Ta rozmowa, ta dziwna, nieoczekiwana rozmowa z Randem. Zupełnie jakby tamten coś podejrzewał, ostrzegał, jakby zdawał sobie sprawę z pośpiechu Blaine'a i bawił się z nim, jak kot z myszą, kradnąc świadomie tak cenne dla Blaine'a minuty.
No, było i minęło — pocieszył się szybko Blaine. Po prostu przypadek, czysty przypadek, który, na szczęście, nie okazał się zgubny w skutkach. Wręcz przeciwnie: gdyby Blaine dysponował większą rezerwą czasową, uciekałby samochodem, ułatwiając tym samym Fishhookowi pościg. A tak zmuszony do pozostania w mieście, wybierze inny, znacznie lepszy wariant zmylenia pogoni. Potrzebuje tylko dziesięciu minut.
Odwrócił się na pięcie i pomaszerował raźnym krokiem w dół ulicy, zostawiając za sobą zaparkowany samochód.
Dajcie mi jeszcze dziesięć minut, jedynie dziesięć minut — powtarzał jak w żarliwej modlitwie. Potrzebował tego czasu. Jeśli mu go los podaruje, istnieje tuzin miejsc, gdzie może się ukryć. Tam odetchnie, spokojnie przemyśli sytuacje, ustali plan działania. Bo na razie, pozbawiony samochodu, oszołomiony lawiną niespodziewanych zdarzeń, nie miał żadnego planu.
Był świecie przekonany, że jeśli nie spotka kogoś, kto go rozpozna, będzie miał owe dziesięć minut.
Szedł szybkim krokiem, czując jednocześnie, jak narasta w nim napięcie przeradzające się powoli w strach, w obłędny lęk zalepiający gęstą pianą czaszkę. W ułamku sekundy skonstatował, że to nie jest jego strach. To nie było w ogóle ludzkie uczucie. Było to czarne jak otchłań, obce, skowyczące przerażenie, które legło się w umyśle wepchniętym w czaszkę Blaine'a. W umyśle, który nie potrafił już dłużej bronić się przed grozą tej nowej, obcej planety i nie chciał być dłużej wciśnięty w mózg człowieka. W umyśle, który nie był w stanie stawić czoła obcemu światu, zupełnie dlań niepojętemu.