Stał w mglistej przestrzeni, był odarty ze wszystkiego z wyjątkiem poczucia przynależności do gatunku ludzkiego.
Nie istniało nic — poza nim samym i maszyną gwiezdną. Wyciągnął niepewnie rękę i dotykając urządzenia stwierdził, że jest ono jak najbardziej materialne.
Lecz była to jedyna w tym świecie materialna rzecz. Mgła otaczająca go, nawet mgła — jeśli była to w ogóle mgła — była tylko kamuflażem, iluzją.
Blaine stał nieruchomo, bojąc się zakłócić nieopatrznym ruchem stan upiornej równowagi, która, raz naruszona, rzuci go w otchłanne, mroczne obszary nieskończoności.
Miał bowiem świadomość, że znajduje się w przyszłości. Przebywał w czasie, gdzie nie istnieją żadne kontury układu czasowo — przestrzennego. Było to miejsce, w którym nic się jeszcze nie wydarzyło absolutna pustka. Nie istniał tu ani blask, ani cień. Nic, tylko pustka. W tym miejscu nigdy jeszcze nic nie było, a on i jego maszyna gwiezdna są pierwszymi materialnymi tworami istniejącymi tutaj; intruzami, którzy wyprzedzili swój czas.
Wypuścił wolno powietrze z płuc i ponownie odetchnął; ale tu nie było nawet powietrza!
Mglista pomroka otulająca go zawirowała opętańczym tańcem. Głowę wypełnił mu oszalały tętent krwi. Próbował gwałtownie oddychać, wciągać powietrze — cokolwiek — ale w tym miejscu nic nie istniało.
I znów miażdżącą, gorącą falą spadło na niego uczucie obcości. W jego konającym zamierającym umyśle pojawiła się teraz jakaś przerażająca mieszanina figur pełnych dziwacznej symboliki. Figury zalewając jego mózg stawały się jednocześnie rodzajem obcej, wyższej matematyki.
I znów było powietrze, znów mógł swobodnie oddychać, a pod stopami czuł zwykłą, ziemską podłogę. Spoza wozowni płynęły delikatne podmuchy wiatru niosące ze sobą szeleszczący dźwięk i lekko zapleśniały zapach zarośli.
Ponownie był w domu, u siebie, w swoim świecie i w swoim czasie.
Stał bez ruchu wsłuchując się w samego siebie. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Otworzył pomału oczy. Wokół panowała ciemność, ale inna już niż przed jego przemieszczeniem się w czasie. Mrok nocy był rozjaśniony, płynącym przez wybite okno, srebrzystym pyłem światła wzeszłego właśnie księżyca.
Uniósł dłoń, wciąż jeszcze zaciśniętą na metalowym uchwycie latarki, włączył światło i skierował ostry strumień blasku na maszynę gwiezdną; dziwną i niematerialną: widmo maszyny, jej ślad zaledwie, ślad, który pozostał po jej przemieszczeniu w przeszłość:
Ręką, w której trzymał reflektor, otarł pot z czoła. Odetchnął, gdyż uprzytomnił sobie, że dopiął swego, wypełnił zadanie i nie był już tutaj dłużej potrzebny. Uderzył w imieniu nieżyjącego Stonea. Pomieszał Finnowi szyki.
Nie istniało już nic, co ułatwiłoby Finnowi jego misje, nie istniała maszyna, nad którą mógłby odprawiać swe złowrogie modły. Było to okrutne szyderstwo, drwina z Lamberta i z tego wszystkiego, o co od tylu lat walczył.
Nagle bardziej wyczuł niż posłyszał za sobą jakiś ruch. Odwrócił się tak gwałtownie, że wypuścił z ręki latarkę, która gasnąc, potoczyła się po podłodze. I, usłyszał dobiegający z ciemności głos pełen serdeczności.
— Shep, zgrabnie to zrobiłeś.
Blaine zamarł, serce podeszło mu do gardła. Bezsilnie opuścił ręce. Zdał sobie bowiem sprawę, że to koniec. Że dotarł do swego kresu. Że jego ucieczka jest już skończona.
Znał ten serdeczny głos. Tego głosu nigdy nie mógłby zapomnieć.
Tam, w ciemności zalegającej wnętrze wozowni, czaił się jego stary przyjaciel, Kirby Rand!
24.
Rand postąpił cztery kroki do przodu, by podnieść upuszczoną przez Blaine'a latarkę. Wyprostował się, zapalił reflektor i skierował snop białego światła na maszynę gwiezdną. W jasnym blasku latarki można było dostrzec złociste drobiny pyłu tańczące wewnątrz niematerialnego korpusu maszyny.
— Tak — powtórzył Rand. — Zrobione niesłychanie zgrabnie. Nie mam najmniejszego pojęcia w jaki sposób ani po co to zrobiłeś. Lecz o maszynę zadbałeś wyjątkowo dobrze.
Po chwili zgasił latarkę. Stali w milczeniu, otuleni mrokiem. Tylko ich sylwetki rysowały się łagodnie w delikatnym poblasku księżycowego światła, wpadającym przez okno.
— Sądzę, że Fishhook podziękuje ci za to, coś zrobił z tą maszyną.
— Odwal się — ostro odburknął Blaine. — Doskonale wiesz, że nie dla Fishhooka to zrobiłem.
— To nieważne — odparł łagodnie Rand. — Ważne, że tutaj zbiegły się nasze interesy. Nie możemy stracić tej maszyny. Nie możemy również pozwolić, by wpadła w niewłaściwe ręce. To oczywiście rozumiesz?
— Doskonale — odrzekł krótko Blaine.
— Spodziewałem się kłopotów — zaznaczył Rand. — Wiesz, jak Fishhook stara się, by żadnych kłopotów nie było. Zwłaszcza, jeśli takie kłopoty mogą wyniknąć tutaj, poza Fishhookiem, w świecie zewnętrznym.
— Nie było żadnych kłopotów, których mógłby obawiać się Fishhook.
— I chwała Bogu. Miło mi to słyszeć. A ty, Shep? Jak sobie radzisz?
— Dziękuję, nie najgorzej.
— To dobrze. To bardzo dobrze — uradował się Kirby. — Bardzo mnie to cieszy. Teraz jednak już pora opuścić tę budę.
Blaine usłyszał szuranie jego kroków po podłodze; Rand zbliżał się do okna. Tam przystanął.
— Ty pierwszy — odezwał się. — Pójdę za tobą. I bardzo cię proszę, Shep — jak przyjaciel przyjaciela — nie próbuj uciekać.
— Bądź spokojni. Nie zamierzam — odrzekł Blaine i szybko prześliznął się przez okno.
Pomyślał, że mógł rzeczywiście próbować ucieczki. Lecz to byłoby nierozsądne, gdyż Rand bez wątpienia był uzbrojony, a dla takiego speca jak on, światło księżyca wystarczałoby w zupełności. Ale bardziej jeszcze niż to od próby ucieczki powstrzymywała go myśl, że na odgłos strzałów do akcji mogłaby się włączyć Harriet. Zdekonspirowałaby się, a on, Blaine, straciłby ostatniego sprzymierzeńca, posiadającego u Fishhooka czyste konto. Modlił się więc tylko w myślach, by dziewczyna pozostała tam, gdzie jest, w ukryciu, w kępie wierzb. Spostrzeże z pewnością, co się dzieje i już coś wymyśli.
Ona jest moją ostatnią deską ratunku — powiedział do siebie.
Stał przy oknie na zewnątrz wozowni czekając, aż Rand wygramoli się przez wąskie okienko. Mężczyzna zeskoczył w końcu na ziemię i niezwykle szybko odwrócił się w kierunku Blaine'a. Trochę za szybko, jak myśliwy — pomyślał Blaine.
Rand widząc czekającego spokojnie Blaine'a odetchnął. Zaśmiał się z cicha.
— Bardzo zręczna sztuczka, Shep — rzekł. — Doskonałe wykonanie. W wolnej chwili musisz mi to dokładnie wyjaśnić. Ukraść maszynę gwiezdną nie jest prostą rzeczą.
Blaine'a aż zatkało ze zdumienia. Szybko pochylił twarz, by Rand nie dostrzegł w blasku księżyca wyrazu zdumienia malującego się na jego twarzy.
Rand wyciągnął rękę i przyjacielskim gestem wziął go za łokieć.
— Tam jest samochód — wykonał niewidoczny w ciemności ruch głową. — Tam, po prawej stronie na szosie.
Szli w milczeniu przedzierając się przez zeschłe badyle szeleszczące przy każdym ruchu. W seledynowym blasku księżyca krajobraz nie był już tak mroczny i beznadziejny. Po prawej stronie ciemną masą uśpionych domów rozciągało się miasto, sprawiając wrażenie czarnych kanciastych pagórków. Bezlistne drzewa majaczyły na wschodniej stronie nieba, niczym odwrócone do góry włosiem malarskie pędzle. Na zachodzie i północy rozciągały się bezkresne połacie płaskiej prerii, posrebrzonej w tej chwili światłem księżyca.