Выбрать главу

Poniżej, przy szosie, czerniała mroczną plamą kępa wierzb. Blaine rzucił tam szybkie spojrzenie, lecz nie dostrzegł najmniejszego lśnienia księżycowego światła odbitego od metalowej, chromowanej karoserii samochodu, w którym miała czekać Harriet. Po chwili ponownie skierował tam ukradkowe spojrzenie i tym razem był już pewien. W kępie wierzb nie było auta. Harriet zniknęła.

Mądra dziewczyna — pochwalił ją w myślach Blaine. Potrafi szybko myśleć i podejmować natychmiastowe decyzje. Zdążyła uciec, gdy posłyszała warkot nadjeżdżającego auta Randa. Uciekła natychmiast, gdyż nie wiedziała przecież, czy nadjeżdżające auto nie pozostanie w tym miejscu do rana.

— Gdzie mieszkasz w Belmont? — przerwał milczenie Rand.

— Nigdzie — wzruszył ramionami Blaine.

— Złe miasto — krótko podsumował Rand. — Oni tu bardzo serio traktują te swoje opowieści o wiedźmach i wilkołakach. Gliny zatrzymywały mnie dwukrotnie, każąc się gdzieś ukryć. Twierdzili bardzo stanowczo, że to dla mego własnego dobra.

— Oni wszyscy są teraz zdenerwowani i rozemocjonowani — wtrącił Blaine. — Pojawił się bowiem w Belmont Lambert Finn.

— No, proszę — beztrosko wykrzyknął Rand. — Nasz stary przyjaciel.

— Nie mój — zastrzegł natychmiast Blaine. — Nigdy go nawet nie widziałem na oczy.

— Przemiły gość — sapnął Rand. — Niezwykle ujmujący, czarujący człowiek.

— Niewiele o nim wiem. Tyle, co słyszałem od innych.

Rand chrząknął tylko w odpowiedzi.

— Myślę, że skoro nie masz tu żadnego stałego lokum, najlepiej będzie, gdy zatrzymasz się w Punkcie. Ajent z pewnością znajdzie miejsce do spania. I nie będę zdziwiony, jeśli wygrzebie w dodatku jakąś butelczynę. Mam cholerną ochotę na kilka szklaneczek.

— Mnie wystarczy jedna — obojętnym tonem odparł Blaine.

W tej chwili nie było sensu walczyć. Nie było sensu uciekać. Trzeba pójść z Randem do tego ajenta myślał Blaine. Tam dopiero czekać na sprzyjającą okazję.

Na razie próbują się tylko nawzajem wytrącić z równowagi. Rand — jego, a on — Randa. Zdawał sobie doskonale sprawę, że jest to śmiertelna gra, choć prowadzona w sposób nadzwyczaj układny i dyplomatyczny.

Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien tak bardzo przejmować się ostatnimi wydarzeniami. Ostatecznie Fishhook nie jest tak bardzo złym miejscem. Nawet jeśli wyślą go do Baja California, lub innego podobnego — miejsca odosobnienia czyż nie będzie to o niebo lepsze od wszystkiego czego doświadczył dotychczas i losu, jaki może go czekać w tym miasteczku nad Missouri.

Dotarli do zaparkowanego przy drodze auta i Blaine zaczekał chwilę, aż Rand zajmie miejsce za kierownicą. Potem sam wsunął się do środka. Zaszumiał silnik i samochód z wygaszonymi światłami zewnętrznymi ruszył do przodu. Rand skierował maszynę na środek autostrady.

— Policja niewiele może nam zrobić — odezwał się półgłosem Rand. — Co najwyżej zamknąć do rana. Sądzę jednak, że najlepiej jest ich po prostu unikać.

— Masz rację — skinął głową Blaine.

Rand omijając centralne ulice miasteczka kluczył wąskimi uliczkami i przecznicami.

— Jesteśmy na miejscu — sapnął w końcu parkując auto przy krawężniku i wyłączył motor. — No, teraz najwyższa pora na drinka.

Weszli w mroczną sień, a następnie w podwórko. Stanęli przed tylnymi drzwiami Punktu. Rand zapukał. Drzwi uchyliły się i dwaj przybysze wśliznęli się na zaplecze Punktu Handlowego. Większą część pomieszczenia zajmował magazyn i tylko jeden z rogów został zaanektowany dla celów mieszkalnych i towarzyskich. Znajdowało się tam pojedyncze łóżko, kuchenka i stół. Ponadto byłtam jeszcze kominek z ustawionymi wokół wygodnymi, przepaścistymi fotelami.

W kącie obok drzwi, którymi dostali się do środka, stała wielka, podobna kształtem do pudła konstrukcja. Blaine, choć nigdy nie widział takiego urządzenia, domyślił się, że jest to właśnie owo przesławne transo — transmitor materii, który zapewniał bezbłędne funkcjonowanie gęstej sieci Punktów Handlowych rozciągniętej wokół całej kuli ziemskiej. Przez transo mógł być w każdej chwili dostarczony dowolny towar, żądany przez któregokolwiek z tysięcy ajentów Fishhooka.

To właśnie transo miał na myśli Dalton tam, na przyjęciu u Charline, gdy wspominał o nowych metodach transportu, które, wedle jego słów, wyeliminowałyby wszystkie przedsiębiorstwa transportowe na świecie. Pod warunkiem, oczywiście, że Fishhook zdecyduje się udostępnić transo do użytku publicznego.

— Siadaj sobie wygodnie, Shep — odezwał się Rand wskazując fotele. — Grant zaraz pójdzie po flaszkę. Mam nadzieję, że masz jakąś na składzie, co, Grant? — zwrócił twarz w stronę Zarządcy Punktu.

— Dobrze wiesz, że zawsze mam coś takiego pod ręką — zarechotał ponuro ajent. — Jak inaczej mógłbym żyć w takim miejscu, jak to?

Blaine rozsiadł się w fotelu przy ogniu, a Rand zajął miejsce naprzeciwko.

— Ostatnio piliśmy wspólnie u mnie, w biurze — przypomniał Rand. — Teraz sobie odnowimy naszą przyjaźń, co, Shep?

Blaine'owi krew gorącą falą uderzyła do głowy. Poczuł jak narasta w nim napięcie i uczucie osaczenia. Opanował się jednak na tyle, że obojętnie wzruszył tylko ramionami.

— Wiesz, jak niewiele miałem wówczas czasu odparł prawie pogodnym tonem. — Tylko dziewięć minut. Tyle mi wówczas zostało.

— Mylisz się, Shep. Miałeś ich dokładnie dwanaście. Przy wywoływaniu twoich taśm, chłopcy pracowali nieco wolniej.

— A Freddy? Któż by pomyślał, że pracuje dla was?

— Byłbyś zaskoczony, gdybyś znał wszystkich, którzy pracują dla mnie — wzruszył ramionami Rand.

Siedzieli pozornie rozluźnieni, przy płonących drwach i czekali na butelkę, po którą poszedł Grant. Dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem.

— Czemu nic nie mówisz, Shep? — spytał w końcu Rand. — Nie wiem, o co pytać. Nie potrafię nic wymyśleć. Twoje tarapaty zaczęły się bardzo daleko stąd, w Plejadach… Ale mimo to w jakiś sposób dograłeś sprawę do końca…

— Dograłem sprawę do końca?

— Tak, do końca. Wyjątkowo zresztą ci się to udało. Wiedzieliśmy, że zetknąłeś się tam z jakąś formą życia i natychmiast posłaliśmy innych. Ta istota z którą się spotkałeś wciąż jeszcze tkwiła w tym swoim miejscu. Gapiła się na naszych ludzi. I to wszystko. Próbowaliśmy nawiązać z nią jakiś kontakt, ale ona pozostawała zupełnie niema. Udawała, że ich nie słyszy, nie dostrzega. To jest zupełnie niezrozumiałe dla…

— Braterstwo — odparł chichocząc z cicha Blaine. — Zawarliśmy braterstwo. Ale ty i tak tego nie zrozumiesz.

— Sądzę, że jednak zrozumiałbym — oczy Randa pociemniały. — Jak bardzo stałeś się obcy, Shep?

— Spróbuj, to zobaczysz.

— O nie, wielkie dzięki — wzdrygnął się Rand — Szedłem twoim tropem. Na początku wysłałem Freddy'ego… Wszystko jednak okazało się być bardziej dziwaczne i tajemnicze niż mogliśmy nawet przypuścić.

— No i co dalej zamierzasz?

— Żebym to ja sam wiedział.

Do pokoju wszedł ajent dźwigając dwie szklanki i butelkę.

— A twoja szklanka, Grant? — spytał Rand obrzucając mężczyznę bacznym spojrzeniem.

— Zostały mi jeszcze trochę roboty — odparł zapytany. — Więc jeśli nie macie nic przeciwko temu… — Oczywiście, że nic. Pędź do swych zajęć, Grant. Ale jeszcze jedno…

— Tak, sir?

— Chciałbym, żeby pan Blaine spędził tu noc.

— Nie ma najmniejszych przeszkód. Ale muszę od razu zastrzec, że wygód żadnych tu nie ma…