— Nikt. Absolutnie nikt — roześmiała się i wspinając na czubki palców musnęła go lekko ustami w policzek. — No uciekam, baw się dobrze.
Zamyślonym wzrokiem spoglądał za nią jak niknęła w pstrym tłumie gości. I znów poczuł w mózgu znajome drgniecie. Różowość dawała znać o sobie. W drgnięciu tym Blaine wyczuł nieme pytanie.
— JESZCZE CHWILĘ — odparł, spoglądając wciąż w tłum. — TO MUSI CHWILĘ POTRWAĆ. NA RAZIE NIC NIE GADAJ I NIE WTRĄCAJ SIĘ.
Obce zwinęło się i odpełzło w głąb mózgu, pozostawiając całą inicjatywę człowiekowi.
— WIESZ DOBRZE, ŻE JESTEŚMY NA SIEBIE SKAZANI. JESTEŚMY SKLEJENI — dodał po chwili. Obce było wystraszone i w każdej chwili Blaine mógł spodziewać się ponownego ataku paniki. Na razie jednak wydawało się, że intruz, jakby ufając człowiekowi, akceptuje wszystkie posunięcia Blaine'a. Ale sytuacja z całą pewnością musiała trwożyć istotę wyrwaną nagle ze swej rodzinnej planety, przeniesioną z błękitnego pokoju tak daleko od domu, wtłoczoną w mózg obcego tworu, jakim bez wątpienia był dla niego Blaine.
Rozmyślając tak lawirował miedzy gośćmi wypełniającymi pokój. Obszedł dwukrotnie bar, zajrzał do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie zainstalowane było dimensino a następnie skierował się do foyer. W głowie kołatała mu tylko jedna myśclass="underline" jak najszybciej wydostać się z przyjęcia Nim nastanie nowy dzień, musi już być daleko stąd albo — jeśli zostanie w mieście — tutaj wynaleźć dobrą kryjówke.
Wyminął kilka grup plotkujących gości pokiwał z daleka ręką znajomym. Zdawał sobie sprawę, że znalezienie odpowiedniego samochodu zajmie trochę czasu. Samochód oczywiście musi być otwarty i z kluczykami w stacyjce. Wiedział też, że może wcale takiego pojazdu nie znaleźć. I co wtedy? Uciekać w pobliskie góry i tam szukać schronienia? Zwrócić się o pomoc do Charline? Tak, Charline z pewnością pomogłaby mu. Ale dziewczyna była gadatliwa; zbyt gadatliwa, zanadto uwielbiała sensacje i tajemnice… Nie, lepiej nie mieszać do tego Charline. Nikt więcej nie przychodził mu do głowy. Miasto oplątane było bowiem siecią matactw i intryg, a Blaine zdawał sobie sprawę, że wśród jego rozlicznych przyjaciół i znajomych jest wielu, którzy zgodziliby się na popełnienie najgorszej podłości już nawet nie za przywileje u Fishhooka, lecz za najbardziej mglistą obietnicę poparcia.
Wszedł do foyer. Było to jak wyjście z głębokiego lasu na niezmierzony przestwór łąki pełnej wiatru i przestrzeni. Z oddali, jak szum drzew, dobiegał go stłumiony gwar głosów, a zapach jodeł płynący przez otwarte okna, przesycał powietrze.
Nagle drzwi zewnętrzne otworzyły się gwałtownie i do środka wtargnęła kobieta.
— Harriet! — wykrzyknął Blaine. — To ty? Ach prawda, powinienem się był domyśleć wcześniej, że tu przyjdziesz. Ty, która jesteś żywą kroniką tego miasta, nigdy nie zrezygnowałabyś z przyjęcia u… Nie dokończył, gdyż w jego mózg wgryzł się ostry, telepatyczny szept dziewczyny:
— SHEP, TY OŚLE. TY ZUPELNY KRETYNIE I CO TY TU JESZCZE ROBISZ? (OBRAZ PRZEDSTAWIAJĄCY MALPĘ W BŁAZEŃSKIFJ CZAPCE Z DZWONECZKAMI, NĄJBARDZIEJ TYLNĄ CZĘŚĆ KOBYŁY ORAZ ZARTOBLIWY RYSUNEK PENISA).
— Ależ Harriet…
— OCZYWIŚCIE… DLACZEGO NIE? (SZEREG PULSLJJĄCYCH ZNAKÓW ZAPYTANIA). SĄDZISZ, ŻE TYLKO TY WIFSZ, CO W TRAWIE PISZCZY? TAJEMNICA? ZGODA, ALE JA RÓWNIEŻ MAM DO NICH DOSTĘP. W JAKIŻ INNY SPOSÓB DOBRY DZIENNIKARZ MÓGŁBY UTRZYMAĆ SIĘ W BRANŻY? (STERTY POROZWIEWANYCH WIATREM ŚMIECI, NIE KOŃCZĄCE SIĘ KOLUMNY JAKICHŚ TABEL STATYSTYCZNYCH, OGROMNE UCHO Z PARĄ PORUSZĄJĄCYCH SIĘ BEZGLOŚNIE UST). Och, przenigdy nie opuściłabym przyjęcia u Charline — mówiła Harriet swoim słodkim, lekko śpiewnym głosem. — Gdzież indziej mogłabym spotkać tak interesujących ludzi?
— ALE TY MASZ MANIERY! — wykrzyknął telepatycznie Blaine, gdyż tylko w wyjątkowych przypadkach wolno było posługiwać się telepatią. A już nigdy w życiu codziennym.
— DO DIABŁA Z TYM — odpowiedziała Harriet. — ODSŁANIAM SWĄ DUSZĘ PRZED TOBĄ (JEGO CHARAKTERYSTYCZNA TWARZ I SPOCZYWĄJĄCA NA NIEJ DROBNA, OZDOBIONA PIERŚCIONKAMI KOBIECA DLOŃ). PRZEWRÓCILI JUŻ MIASTO DO GÓRY NOGAMI I WIEDZĄ, ŻE TUTAJ JESTEŚ. ZJAWIĄ SIE WKRÓTCE; JEŚLI JESZCZE ICH NIE MA. PRZYBYŁAM, GDY SIĘ TYLKO DOWIEDZIAŁAM… MÓW COŚ, DURNIU! KTOŚ MOŻE NAS PODGLĄDAĆ.
— Marnujesz czas — odparł natychmiast lekko schrypniętym głosem Blaine. — Nikogo ciekawego tu dzisiaj nie spotkasz. To najgorsze przyjęcie, jakie kiedykolwiek zorganizowała Charline. SZPERACZE!!!
— BARDZO MOŻLIWE. ALE MAMY JESZCZE SZANSE. MUSISZ PRYSKAĆ STĄD JAK NAJSZYBCIEJ. JAK STONE. JAK WSZYSCY INNI. JA CI W TYM POMOGĘ.
— Rozmawiałem z takim jednym finansistą. Był koszmarnie, ale to koszmarnie nudny. Urwałem się, by zaczerpnąć haust świeżego powietrza. STONE! CO O NIM WIESZ!
— NIE CZAS TERAZ O NIM MÓWIĆ. Uciekam w takim razie, skoro twierdzisz, że nic ciekawego się nie dzieje. Szkoda mojego czasu. MÓJ SAMOCHÓD STOI PRZED DOMEM, ALE NIE MOŻEMY WYJŚĆ RAZEM. WYJDĘ PIERWSZA I ZABIORĘ AUTO SPRZED FRONTU. TY POSZWENDĄJ SIĘ JESZCZE TROCHĘ0 PO POKOJACH, A POTEM IDŹ DO KUCHNI (PLAN DOMU Z DROGĄ DO KUCHNI OZNACZONĄ CZERWONĄ LINIĄ).
— WIEM GDZIE JEST KUCHNIA.
— TYLKO NICZEGO NIE SPARTACZ. MASZ BYĆ NATURALNY; OT, ZWYKŁY, ŚMIERTELNIE ZNUDZONY PRZYJĘCIEM GOŚĆ (RYSUNEK MĘŻCZYZNY Z ZACZERWIENIONYMI SENNYMI OCZYMA, Z PRZYLEPIONYM DO WARG PÓŁUŚMIESZKIEM. SYLWETKA OKLAPŁA, LEKKO ZATACZAJĄCY SIĘ OD NADMIARU WYPITEGO ALKOHOLU, SZKLANKA W DŁONI). GDY JUŻ BĘDZIESZ W KUCHNI, WYJDŹ TYLNYMI DRZWIAMI NA ULICĘ. BĘDĘ TAM CZEKAŁA.
— Ale czemu tak od razu uciekasz? Mogę się mylić. Wiesz, że nie umiem oceniać właściwie tego typy przyjęć. ALE DLACZEGO TO ROBISZ? JAKI MASZ W TYM CEL? (ZMIESZANA, ROZEŹLONA OSOBA Z PUSTYM WORKIEM W RĘKACH)
— KOCHAM CIĘ (PŁOT Z DESEK Z WYRYT'YMI NA NIM DWOMA SPLECIONYMI SERCAMI).
— NIE WIERZĘ CI (KOSTKA MYDLA ZMYWĄJĄCA ENERGICZNIE USTA).
— Nie mów nikomu, że tu byłam. Charline nie wybaczyłaby mi tego. JESTEM DZIENNIKARKĄ I PRACUJĘ NAD KOLEJNYM TEMATEM. TY JESTEŚ CZĘŚCIĄ TEGO TEMATU.
— ZAPOMNIALAŚ, ŻE FISHHOOK MOŻE NAS OCZEKIWAĆ U WYLOTU KANIONU?
— SHEP, NIE PRZEJMUJ SIĘ WSZYSTKO OBMYŚLIŁAM. ZROBIMY Z NICH DURNIÓW.
— Okay, nie powiem ani słowa. Trzymaj się. I DZIĘKI.
Otworzyła drzwi i wyszła. Słyszał odgłos jej kroków, gdy przemierzała patio, a następnie stukot pantofli na schodach.
Wolnym krokiem skierował się do pokoju pełnego gości. Z chwilą przekroczenia progu poraził go jazgot i hałas, o istnieniu których zdążył już zapomnieć. Zgiełkliwy szum wielu rozmawiających jednocześnie osób. Gwar nic nie znaczącej pogawędki, nie posiadającej ani treści, ani sensu. Po prostu trajkotania dla samego trajkotania. Jedno wielkie, przepastne morze bełkotliwego dźwięku.
Czuł coś w rodzaju podziwu dla Harriet, dla jej zimnej krwi i opanowania. Czuł również wdzięczność za przyjazną pomocną dłoń wyciągniętą w chwili, gdy tak jej potrzebował. Jednocześnie uświadamiał sobie, że Harriet, jeszcze bardziej niż kobietą, jest dziennikarką. Jednym z najlepszych pismaków, jakich znał.
Zatrzymał się przy barze. Wziął czystą szklankę, nalał sobie dużą porcje szkockiej, wsypał lód. Stał chwile bezczynnie, pociągając drobnymi łykami alkohol. Nie wolno mu okazywać pośpiechu, nie może pokazać, że zmierza w jakimś określonym kierunku. Jednocześnie nie mógł sobie pozwolić na przyłączenie się do którejś z rozgadanych grup ludzi. Na to nie miał czasu.
Stał chwile przy drzwiach prowadzących do pokoju, gdzie mieściło się dimensino, którym po chwaliła się Charline. W pierwszej chwili chciał wejść do środka. Było to jednak ryzykowne, gdyż człowiek zbyt łatwo mógł tam stracić poczucie czasu i rzeczywistości. Poza tym Blaine zawsze odczuwał niechęć do tego typu rozrywki.