Nie, to stanowczo głupi pomysł — mruknął do siebie, odwracając się plecami do sali z dimensino. Skierował się w głąb kipiącego gośćmi pokoju. Wymienił kilka zdawkowych uwag ze znajomym małżeństwem, poklepał przyjacielsko po plecach zawianego dżentelmena, którego poznał na jednym z poprzednich przyjęć, wysłuchał dwóch zupełnie nie śmiesznych dowcipów, poflirtował chwile z efektowną wdową, zdradzającą wobec niego wyraźnie uwodzicielskie zamiary. Ale cały czas konsekwentnie przemieszczał się w stronę drzwi wiodących na dół, do kuchni. Gdy dotarł do nich był kompletnie mokry od potu. Rozejrzał się dyskretnie i przekonany, że nikt nie zwraca na niego uwagi wymknął się za drzwi i ostrożnie zaczął schodzić po schodach.
W kuchni było pusto i chłodno. W jaskrawym świetle wypełniającym pomieszczenie lśniły metalicznie chromowane okucia urządzeń kuchennych. Na ścianie naprzeciw drzwi wisiał duży zegar z sekundnikiem, wypełniając dźwięcznym chrobotem mechanizmu panującą w kuchni ciszę.
Postawił nie dopitą szklankę whisky na stole i rozejrzał się: od drzwi wyjściowych dzieliło go sześć metrów lśniącej, czystej posadzki. Bez zastanowienia ruszył w ich stronę, gdy bezgłośny, ostrzegawczy krzyk poraził jego mózg. Zamarł, a następnie błyskawicznie obejrzał się za siebie.
Obok olbrzymiej lodówki stał Freddy Bates. Prawą rękę trzymał głęboko w kieszeni kurtki.
— Shep — odezwał się cicho Freddy Bates. — Nie masz szans. Nie próbuj uciekać. Dom jest obstawiony. Powtarzam, nie masz najmniejszych szans.
6.
Blaine stał osłupiały a zdumienie brało w nim górę nad gniewem i strachem. Pośród wielu ludzi wobec których żywił jakieś podejrzenia i uprzedzenia, Freddy Bates był tym którego w ogóle nie brał pod uwagę. Nigdy nawet nie przyszło mu do głowy że właśnie Freddy, najbardziej zblazowany playboy w mieście może być tajnym agentem Fishhooka i podwładnym Randa.
I jeszcze sam Kirby Rand; kiedy zapraszał Blaine'a do pokoju, znał już całą prawdę. Mimo to pozwolił mu odejść. Natychmiast jednak po wyjściu Blaine'a sięgnął po telefon i włączył do akcji Freddy'ego Batesa. Ścigany musiał sam przyznać, że było to bardzo chytre posuniecie. Chytre i inteligentne. Mądrzejsze od wszystkiego, czego dotychczas dokonał on sam. Niczego nie podejrzewał, ciesząc się w duchu, że zmylił czujność Randa, przechytrzył Fishhooka, oszukał Freddy'ego. No i teraz ma za swoje.
Stopniowo jednak osłupienie mijało, przemieniając się w gniew. W dziki gniew, że dał się tak głupio podejść wystrychnąć na dudka temu frajerowi Freddy'emu.
— Wychodzimy — syknął Freddy Bates — Wracamy do Randa. Tam sobie wszystko wyjaśnimy. Ale pamiętaj, żadnych gwałtownych ruchów. Bez awantur. Nikt z nas nie pragnie chyba robić tutaj zamieszania. To mogłoby narazić Charline na nieprzyjemności.
— Masz racje — mruknął przez zęby Blaine. — Nikt z nas nie chce ściągać na nią kłopotów.
Myślał gorączkowo jak wyrwać się z matni, wyplątać z pułapki tak sprytnie zastawionej przez Randa i Freddy'ego. Wiedział jedno: nie może wrócić do pokoju Randa i cokolwiek by się miało stać on, Blaine — nie wróci tam.
I poczuł w mózgu ruch, jak gdyby Różowa Istota. próbowała ponownie wydostać się na zewnątrz.
— Nie!!! — wrzasnął. — Nie!!!
Było jednak za późno. Różowość wypełzła już bowiem ze swej kryjówki, wypełniając sobą świadomość człowieka, który ponownie stał się podwójną osobowością: sobą i kimś jeszcze. A ponadto dziać się zaczęło coś niesłychanie dziwnego.
Przestrzeń wokół zamarła w bezruchu, jakby całe pomieszczenie zostało zatopione w krysztale. Cisze mącił jedynie chrobot ściennego zegara; ale też inny niż poprzednio: przeciągły zgrzyt zamiast szybkiego cykania mechanizmu.
Blaine instynktownie postąpił krok do przodu. Freddy nie zareagował. Stał nieporuszenie, stale trzymając rękę głęboko w kieszeni.
Kolejny krok i znów żadne, reakcji z jego strony. Twarz Freddy'ego była nieruchoma, a rozwarte oczy lśniły nienaturalnie odbijając w źrenicach jaskrawe światło lampy rozjaśniającej swym blaskiem kuchnie. Dopiero po dłuższej chwili Blaine dostrzegł lekki ruch jego głowy i dłoni, która zaciśnięta na czymś kurczowo drgnęła nieznacznie w kieszeni. Sprawiało to wrażenie, jakby Freddy budził się powoli z głębokiego, stuletniego snu.
Kilka szybkich kroków i Blaine stanął twarzą w twarz z nieruchomym przeciwnikiem. Wziął szeroki zamach. Zaciśnięta pieść zatoczyła szeroki łuk. Usta Freddy'ego leciutko zwarły się, a powieki wolnym karykaturalnym ruchem nakryły gałki oczne. Pieść jak tłok hydrauliczny, grzmotnęła w podbródek stojącego nieruchomo mężczyznę. Uderzenie, w które Blaine włożył całą swą silę, było tak potężne, że ostry ból, biegnący od knykciów po nadgarstek, poraził rękę bijącego. Freddy nie wykonał żadnego obronnego gestu. Upadł, lecz nie tak zwyczajnie jak wali się bezwładne ciało po mocarnym ciosie. Upadał powoli, płynnie, niby ścięte drzewo. W trakcie tego powolnego chylenia się ku ziemi, wysuwała mu się z kieszeni dłoń zaciśnięta na kolbie rewolweru. Nim jeszcze ciało dotknęło podłogi broń wypadła z bezwładnych palców uderzając z przeciągłym brzękiem w posadzkę.
Blaine błyskawicznie schylił się i podniósł pistolet. Stanął zaciskając w spotniałej dłoni chłodny metal i spoglądał zdumionym wzrokiem na wciąż jeszcze padającego Freddy'ego. Pod długich niczym wieczność sekundach bezwładne ciało uderzyło wreszcie o ziemie. A właściwie nie uderzyło, lecz łagodnie upadło, miękko, nieledwie z wdziękiem rozciągając się na podłodze.
Powyżej na ścianie chrobotał zegar. Blaine spojrzał kątem oka w jego stronę. Wskazówka sekundnika zamiast pędzić po cyferblacie, wlokła się w żółwim tempie, a z wnętrza zegara, zamiast szybkiego cykania wydobywał się tylko ów przeciągły drażniący chrobot.
Zegar też oszalał — szepnął do siebie zbielałymi wargami Blaine.
Coś stało się z czasem. Wskazywał na to kompletny brak reakcji Freddy'go na atak Blaine'a, powolne upadanie ciała, wreszcie ta wlokąca się wskazówka sekundnika.
Upływ czasu został spowolniony. A to przecież niemożliwe.
Czas nie może zwolnić biegu. Czas jest zawsze i wszędzie taki sam. A jeśli z jakichś powodów rzeczywiście przystanął, to czemu to nie dotyczy Blaine'a?
Chyba, że…
Zakładając, że to nie czas stanął w miejscu, lecz on, Blaine, został przyśpieszony, to oczywiste, że poruszał się tak szybko, iż Freddy nie był w stanie zareagować w porę, obronić się, wyjąć z kieszeni rewolwer.
Blaine stał bez ruchu z wyciągniętą przed siebie, uzbrojoną w pistolet ręką. Rozszerzonymi ze zdumienia oczyma wpatrywał się w ów pękaty, metalowy przedmiot.
Tym razem Fishhook i Freddy nie żartowali. Nie bierze się ze sobą broni, gdy gra idzie o niską stawkę. Nie bierze się rewolweru, kiedy nie istnieje potrzeba jego użycia, Ale tym razem — Blaine miał dowód przed sobą — broń została szczególnie uważnie przygotowana do użycia.
Nie spuszczając oczu z bezwładnie leżącej postaci Freddego wykonał kilka kroków do tyłu. Zdawał sobie sprawę, że upłynie jeszcze dużo czasu, nim Fredy podniesie się z podłogi Schował rewolwer do kieszeni i ruszył w stronę drzwi. Jeszcze raz rzucił okiem na zegar Wskazówka sekundnika przesunęła się nieznacznie do przodu. Zamykając za sobą drzwi obrzucił pomieszczenie ostatnim, uważnym spojrzeniem. Kuchnia wciąż była taka sama: jasna, pełna chromowego połysku sterylnie czystych urządzeń. I tylko spoczywające na posadzce ciało mąciło ów jasny obraz.