Colleen McCullough
Czas Miłości
Tytuł oryginalny: The Touch
Tłumacz: Krzyżanowska Bożena
CZĘŚĆ I 1872 – 1885
1. ODMIANA LOSU
– Twój kuzyn Alexander przysłał list z prośbą o żonę – powiedział James Drummond, unosząc wzrok znad kartki papieru.
Wezwanie na rozmowę z ojcem we frontowym salonie spadło na Elizabeth jak grom z jasnego nieba; zwykle była to zapowiedź upomnienia z powodu niesubordynacji i zwiastun odpowiedniej kary. Prawdę mówiąc, dziewczyna wiedziała, na czym polegało jej przewinienie: tego ranka przesoliła owsiankę; zdawała sobie również sprawę, jaka czeka ją za to kara – do końca roku będzie musiała jeść owsiankę bez choćby odrobiny soli. Ojciec nie lubił niepotrzebnie wydawać pieniędzy – nie miał zamiaru kupować ani o jeden kryształek soli więcej, niż było to konieczne.
Elizabeth splotła więc ręce za plecami i stała nieruchomo przed zniszczonym krzesłem z wysokim oparciem. Usłyszawszy słowa ojca, otworzyła usta ze zdumienia.
– Prosi o Jean. To czysta głupota! Czy on myśli, że czas stoi w miejscu?!
James z oburzeniem machnął listem, potem przeniósł wzrok z kartki papieru na swoją najmłodszą pociechę, która stała w promieniach słońca wpadających przez okno. Starszy pan siedział w cieniu.
– Masz wszystko, co powinna mieć kobieta, więc wyślę mu ciebie.
– Mnie?
– Jesteś głucha, dziewczyno? Taak, ciebie. Czy jest tu ktoś inny?
– Ależ, ojcze, jeśli Alexander prosi o Jean, nie będzie mnie chciał!
– Sądząc po tym, co dzieje się tam, skąd pisze twój kuzyn, zadowoli go każda cnotliwa i odpowiednio wychowana młoda kobieta.
– A skąd on pisze? – spytała, zdając sobie sprawę, że ojciec nie pozwoli jej przeczytać listu.
– Z Nowej Południowej Walii – burknął James z wyraźnym zadowoleniem. – Wygląda na to, że Alexandrowi dopisało szczęście i dorobił się niewielkiej fortunki w jakiejś kopalni złota. – Czoło starszego pana pokryło się zmarszczkami. – A przynajmniej – grał na zwłokę – zarobił tyle, że może sobie pozwolić na żonę.
Gdy początkowe zaskoczenie minęło, Elizabeth poczuła konsternację.
– Czy nie prościej by było, ojcze, gdyby sobie poszukał żony tam na miejscu?
– W Nowej Południowej Walii? Podobno nie ma tam nikogo oprócz ladacznic, kobiet zesłanych do kolonii za karę i angielskich snobek. Podczas ostatniego pobytu w domu widział Jeannie. Bardzo przypadła mu wówczas do gustu. Poprosił nawet o jej rękę. Odmówiłem. No cóż, nie widziałem powodu, dla którego miałbym oddawać zaledwie szesnastoletnią córkę niemrawemu uczniowi kotlarza z Glasgow. Była wtedy dokładnie w twoim wieku. Dlatego jestem pewien, że mu się spodobasz – lubi młode dziewczęta. Chce mieć szkocką żonę, z którą łączyłyby go więzy krwi i której mógłby zaufać. Tak przynajmniej twierdzi. – James Drummond wstał, obszedł córkę i skierował się do kuchni. – Zrób herbatę.
Kiedy Elizabeth wrzucała suche liście do podgrzanego dzbanka i zalewała je wrzątkiem, ojciec wyjął butelkę whisky. James Drummond był prezbiterianinem – starszym w zborze – w związku z tym nie pijał, a już z całą pewnością nigdy się nie upijał. Zdarzało mu się natomiast, że dolewał sobie nieco whisky do herbaty, ale robił to tylko przy wyjątkowych okazjach lub po otrzymaniu jakiejś wspaniałej wiadomości – na przykład, gdy urodził mu się wnuk. Czy jednak była to taka wspaniała wiadomość? Jak starszy pan poradzi sobie bez córki, która dotychczas się nim zajmowała?
Co naprawdę było w liście? Pragnąc przyspieszyć parzenie herbaty, Elizabeth mieszała ją łyżeczką. Po cichutku liczyła na to, że dzięki whisky zdoła się czegoś dowiedzieć. Po pewnej ilości alkoholu ojciec stawał się o wiele rozmowniejszy. Może coś zdradzi.
– Czy Alexander napisał coś jeszcze? – spytała, gdy James nalewał sobie drugą filiżankę herbaty.
– Niewiele. Nie jest zbyt wylewny, jak wszyscy Drummondowie. – James prychnął. – Też mi Drummond! Zresztą wcale już się tak nie nazywa, chociaż aż trudno w to uwierzyć. Gdy był w Ameryce, zmienił nazwisko na Kinross. W związku z tym nie będziesz panią Alexandrową Drummondową, tylko panią Alexandrową Kinrossową.
Elizabeth nawet nie próbowała protestować przeciwko arbitralnej decyzji, która dotyczyła jej przyszłości; nie sprzeciwiła się jej również nieco później, gdy była już w stanie spojrzeć na wszystko z większym spokojem. Jakakolwiek myśl o tym, że mogłaby sprzeciwić się ojcu w tak ważnej sprawie, była bardziej przerażająca niż wszystko, co dziewczyna potrafiła sobie wyobrazić – z wyjątkiem nagany wielebnego Murraya. To wcale nie znaczyło, że Elizabeth Drummond brakowało odwagi czy charakteru; raczej wynikało z faktu, że jako najmłodsze, pozbawione matki dziecko przez całe życie była tyranizowana przez dwóch okropnych starców: ojca i pastora.
– Kinross to nazwa naszego miasta i hrabstwa, nie klanu – zauważyła.
– Śmiem twierdzić, że miał powód, by zmienić nazwisko – powiedział James z niezwykłą jak na niego tolerancją, sącząc drugą herbatę.
– Ma na sumieniu jakieś przestępstwo, ojcze?
– Wątpię. Gdyby miał, nie występowałby tak oficjalnie. Alexander zawsze był nieustępliwy i bardzo ambitny. Twój stryj, Duncan, próbował mu to wybić z głowy, ale bez skutku. – James ciężko westchnął. – Zaproponuję Alastairowi i Mary, żeby się do mnie wprowadzili. W zamian za to, gdy przeniosę się na tamten świat, odziedziczą po mnie niewielką sumkę.
– Niewielką sumkę?
– Taak. Alexander przysłał pieniądze na pokrycie kosztów twojej podróży do Nowej Południowej Walii. Tysiąc funtów.
Otworzyła szeroko usta.
– Tysiąc funtów?
– Przecież słyszysz! Tylko niech ci się od tego nie przewróci w głowie, dziewczyno. Możesz liczyć na dwadzieścia funtów na wyprawę i pięć na ślubną suknię. Twój przyszły mąż pisze, żeby wysłać cię pierwszą klasą, w towarzystwie służącej… No cóż, jestem zdecydowanym wrogiem wszelkich ekstrawagancji! Jak można w ogóle myśleć o czymś takim?! Jutro napiszę do Edynburga i Glasgow, żeby w tamtejszych gazetach zamieszczono ogłoszenie. – Piaskowe rzęsy przesłoniły oczy, co oznaczało, że James intensywnie nad czymś myśli. – Spróbuję znaleźć godne szacunku prezbiteriańskie małżeństwo, które ma zamiar wyemigrować do Nowej Południowej Walii. Jeżeli zgodzą się zabrać cię ze sobą, zapłacę im pięćdziesiąt funtów. – Uniósł powieki i odsłonił jasnoniebieskie oczy. – Na pewno znajdą się chętni. A dziewięćset dwadzieścia pięć funtów powędruje do mojej sakiewki. Niewielka sumka.
– Tylko czy Alastair i Mary będą chcieli się do ciebie wprowadzić, ojcze?
– Jeśli nie, zostawię swoje pieniądze Robbiemu i Belli albo Angusowi i Ophelii – wyjaśnił James Drummond, zadowolony z siebie.
Po podaniu ojcu na niedzielną kolację dwóch grubych kanapek z bekonem Elizabeth przerzuciła warkocz przez ramię i uciekła, tłumacząc się, że chce sprawdzić, czy krowa wróciła do zagrody.
Dom, w którym James Drummond wychował swoją liczną rodzinę, stał na przedmieściach Kinross, miasteczka, które mogło się poszczycić tym, że odbywają się w nim targi i jest stolicą hrabstwa Kinross. Hrabstwo Kinross miało szesnaście kilometrów szerokości i dziewiętnaście długości. Było najmniejszym hrabstwem w Szkocji, ale wcale nie najbiedniejszym.
Fabryka wełny, dwa młyny i browar stale wyrzucały w niebo czarny dym, ponieważ żaden z właścicieli tych zakładów nie pozwalał na wygaszanie kotłów na niedzielę; i tak wychodziło to taniej niż rozpalanie ich na nowo w każdy poniedziałek. Niewielkie zasoby węgla w południowej części hrabstwa umożliwiły wybudowanie w tej okolicy kilku fabryk, dzięki czemu James Drummond nie cierpiał tak ogromnej nędzy jak większość Szkotów, którzy musieli opuścić ojczyznę w poszukiwaniu pracy i kawałka chleba, a jeśli się na to nie zdecydowali, żyli w nędzy w cuchnących miejskich slumsach. Podobnie jak starszy brat, ojciec Alexandra, Duncan, James przez pięćdziesiąt pięć lat pracował w fabryce wełny, produkując bele materiału dla Anglików, którzy chętnie hołdowali wprowadzonej przez królową modzie na szkocką kratkę.