Alexander wskoczył w amerykańskie siodło, które przywiózł ze sobą. Wszystko, czego potrzebował, włożył wcześniej do sakw. Ładną, gniadą klacz kupił na miejscu, nie wątpił jednak, że podczas wielodniowej wędrówki po nierównym terenie amerykańskie siodło będzie znacznie wygodniejsze niż angielskie.
– Nie wiem, kiedy wrócę, więc możesz się mnie spodziewać w każdej chwili.
Potem odjechał w swoim skórzanym ubraniu i w kapeluszu z szerokim rondem.
Tydzień spędzony w Bathurst był bardzo pracowity. Przede wszystkim Alexander zasięgał języka u urzędników miejskich i okręgowych, trzech miejscowych posiadaczy ziemskich, sklepikarzy i gości barów hotelowych. Dowiedział się, że złoto z osadów rzecznych właściwie już się wyczerpało, natomiast w Hill End i Gulgongu odkryto skały kruszconośne, co spowodowało drugą falę gorączki złota.
Na początku, gdy zaczęto eksploatować złoża okruchowe, rząd Nowej Południowej Walii – i rząd Wiktorii, gdzie odkryto jeszcze większe bogactwo – był tak zachłanny, że chcąc wykorzystać posiadaną żyłę złota, wyznaczył astronomiczną sumę trzydziestu szylingów za miesięczną licencję. W Wiktorii oburzenie wśród poszukiwaczy i bezwzględność metod stosowanych przez agentów rządowych, którzy zbierali owe fundusze, doprowadziły prawie do rewolucji. W rezultacie opłatę za licencję obniżono do dwudziestu szylingów za rok. Alexander na razie nie potrzebował jednak licencji. Po co przepłacać?
Droga, a właściwie kiepski trakt, który prowadził do Hill End, był bardzo zatłoczony. Poruszały się po nim ogromne platformy ciągnięte przez dwadzieścia wołów, coś, co wyglądało jak amerykański dyliżans ze słowami Cobb & Co na bokach, fary zaprzężone w konie, wozy i sulki. Podążali nim mężczyźni na koniach i pieszo oraz wiele kobiet i dzieci. Odzież mężczyzn była bardzo zróżnicowana – od eleganckich, miejskich garniturów i meloników po poszarpane drelichowe spodnie, flanelowe koszule i kapelusze z szerokimi rondami. Kobiety nosiły bardziej ujednoliconą odzież: suknie z materiału w kratkę, farbowanej przędzy albo drukowanego perkalu, słomkowe kapelusze i kapelusiki z daszkiem. Na nogach miały jednak męskie buty. Dzieci w różnym wieku, od niemowląt po młode dziewczęta na wydaniu, przeważnie ubrane były w starannie cerowane szmaty. Ośmio – dziewięcioletni chłopcy palili fajki i żuli tytoń jak weterani.
Tak musiały wyglądać drogi do Kalifornii – pomyślał Alexander – w szczytowym okresie gorączki złota. Jakie to amerykańskie – od dyliżansu i wozów po wygląd ludzi z pogranicza Ameryki! Mimo to w Sydney wszyscy, których spotkałem, udawali, że są Anglikami, chociaż niezbyt im to wychodziło. Jakie to smutne! Gorączka złota przyciągnęła tu wielu nie – Brytyjczyków, więc mieszkańcy wielkich miast postanowili kurczowo trzymać się obyczajów wyższych sfer.
Hill End wyglądało dokładnie tak samo jak wszystkie inne miasta na całym świecie: bite, pełne kolein ulice, które przy deszczowej pogodzie musiały się zamieniać w trzęsawisko, te same slumsy, chaty, namioty. Stał tam jednak imponujący kościół z czerwonej cegły i dwa inne, również ceglane budynki. Na jednym z nich widniał napis HOTEL KRÓLEWSKI. Wszędzie kręciło się mnóstwo Chińczyków: niektórzy z cienkimi warkoczykami i w typowych strojach kulisów, inni w angielskich garniturach z przyciętymi włosami pod melonikiem. Do Chińczyków należało kilka pensjonatów, pewna liczba sklepów i restauracji.
W powietrzu unosiły się znane dźwięki: męczące bum – - bum – bum ubijarek, zgrzyt kruszarek. Hałas dochodził z Hawkins Hill, gdzie znajdowała się skała złotonośna, o czym świadczyły brzydkie wykopy, żurawie i gdzieniegdzie silnik parowy. Większość właścicieli działek korzystała jednak z koni. Alexander szybko się zorientował, że na tej ziemi nie ma obfitych źródeł wody. Nie mogło być mowy o wypłukiwaniu pod ciśnieniem złota ze żwirowych brzegów rzeki, ponieważ rzeka – a właściwie leniwy, płytki strumień – stanowiła jedyne źródło zaopatrzenia w wodę do wszystkich celów. Powiedziano mu również, że drewno, które się tu spotyka, jest twarde jak żelazo.
– Beznadziejna, francowacie ciężka robota. Okropne miejsce – podsumował informator.
Alexander z przygnębieniem zerknął na Hotel Królewski i doszedł do wniosku, że to nie dla niego. Na Ciarkę Street zobaczył znacznie mniejszy hotelik, zbudowany z dobrze zrobionej plecionki, na którą narzucono jasnoróżowy tynk, z dachem z blachy falistej, markizą nad dojściem do drzwi, poręczą i korytem dla koni. Jasnoczerwone litery głosiły, że jest to COS – TEVAN'S. Może być – pomyślał, po czym uwiązał klacz tak, żeby mogła się napić, i wszedł przez otwarte drzwi.
O tej porze dnia większość mężczyzn z Hill End pracowała na swoich działkach, więc chłodne, zaskakująco eleganckie wnętrze było niemal puste. Wzdłuż jednej ze ścian znajdował się bar z czerwonego cedru, poza tym stały tam takie same jak w innych lokalach krzesła i stoliki – oczywiście, było też pianino.
Żaden z sześciu pijących nie podniósł głowy – prawdopodobnie dlatego, że byli zbyt zawiani, by to zrobić. Za barem stała kobieta.
– No proszą! – zawołała triumfalnie. – Jankes!
– Nie, Szkot – wyjaśnił Alexander, przyglądając się jej.
A było na co popatrzeć. Obfite kształty zostały ściśnięte w talii gorsetem, a z dekoltu czerwonej jedwabnej sukni wystawała górna połowa kremowych piersi. Krótkie rękawki odsłaniały wspaniałe ramiona. Barmanka była wysoka, miała długą szyję, wyraźnie zarysowaną szczękę i zdumiewająco piękną twarz. Pełne wargi, krótki, prosty nos, wysoko osadzone kości policzkowe, szerokie brwi i zielone oczy dopełniały jej urody. Alexander wcześniej myślał, że zielone oczy w rzeczywistości nie istnieją, ale ta kobieta naprawdę takie miała. Kolorem przypominały beryl albo oliwin. Uroczą twarz otaczała kaskada jasnorudych włosów, które przywodziły na myśl różowe złoto.
– Szkot – powtórzyła – ale Szkot, który był w Kalifornii.
– Owszem, kilka lat temu. Alexander Kinross – przedstawił się.
– Ruby Costevan, a to – machnęła ręką – należy do mnie.
– Ma pani jakieś pokoje?
– Nawet kilka, ale dla tych, którzy mogą sobie pozwolić na zapłacenie funta za noc – powiedziała niskim, lekko zachrypniętym głosem z angielskim akcentem przemieszanym z naleciałościami Nowej Południowej Walii.
– Stać mnie na to, pani Costevan.
– Panno Costevan, ale mów mi: Ruby. Wszyscy tak się do mnie zwracają, oprócz tych, którzy co niedziela chadzają do kościoła. Zwolennicy Biblii mówią na mnie Scarlet, nie Ruby *.
Uśmiechnęła się, pokazując białe zęby i dołki w policzkach.
– Czy opłata obejmuje również posiłki, Ruby?
– Śniadanie i kolację, ale nie lunch. – Odwróciła się w stronę półki z butelkami. – Czego się napijesz? Mam domowe piwo z beczki, i nie tylko… Alex… czy Alexander?
– Alexander. Wolałbym filiżankę herbaty. Zrobiła okrągłe oczy.
– Jezu! Nie jesteś zwolennikiem Biblii, prawda? To niemożliwe!
– Jestem dzieckiem diabła, ale całkiem szczęśliwym. Moją przywarą są cygara.
– Moją również – przyznała Ruby. – Matyldo! Doro! – huknęła.
Gdy w tylnych drzwiach pojawiły się dwie dziewczyny, Alexander natychmiast zrozumiał, co jest główną funkcją „Costevan's”. Dziewczęta były młode, ładne i sprawiały wrażenie czystych, ale bez wątpienia pracowały tu jako prostytutki.
– Tak? – spytała ciemnowłosa Matylda.
– Bądź tak dobra i stań przy barze. Doro, idź i poproś Sama, żeby zrobił dla mnie i pana Kinrossa herbatę.
Jasnowłosa dziewczyna kiwnęła głową i zniknęła, Matylda stanęła za barem.