Kapitan Marcus najchętniej wysadziłby Elizabeth na brzeg razem z nimi, ale przeszkodziła mu w tym jedna z trzech pozostałych pasażerek. Zwołała spotkanie, na którym pojawiła się ona sama, dwa małżeństwa, trzej unikający alkoholu samotni dżentelmeni i kapitan Marcus.
– Dziewczyna wysiada na brzeg – oznajmił stanowczo kapitan „Aurory”.
– Och, niech pan da spokój, kapitanie – zlekceważyła jego słowa Augusta Halliday. – Jak można wysadzić szesnastoletnią dziewczynę w obcym miejscu bez odpowiedniej opieki, bo przecież Watsonowie nie są w tej chwili w stanie się nią zająć. To byłoby bezduszne! Jeśli pan to zrobi, sir, zawiadomię właścicieli statku, gildię morską i każdego, kto jeszcze przyjdzie mi na myśl! Panna Drummond zostaje na statku.
Po tym oświadczeniu i twardym spojrzeniu pani Halliday wśród pozostałych uczestników spotkania rozległ się pomruk aprobaty. Kapitan Marcus zdał sobie sprawę, że został pokonany.
– Jeżeli dziewczyna ma zostać – warknął przez zaciśnięte zęby – nie życzę sobie, żeby miała jakikolwiek kontakt z załogą. Nie chcę również, by rozmawiała z którymkolwiek z pozostałych pasażerów – obojętne, czy jest to mężczyzna samotny, czy żonaty, pijak czy abstynent. Ma siedzieć przez cały czas zamknięta w swojej kajucie i tam jeść posiłki.
– Jak więźniarka? – spytała pani Halliday. – To okropne. Musi od czasu do czasu zażyć nieco ruchu i świeżego powietrza.
– Jeśli będzie potrzebowała świeżego powietrza, może otworzyć okienko, a jeśli będzie chciała się poruszać, może popodskakiwać w miejscu, madam. Jestem tu kapitanem i to ja ustanawiam prawo. Nie zgodzę się na to, żeby na pokładzie „Aurory” szerzył się nierząd.
Tak więc Elizabeth ostatnie pięć tygodni niezwykle długiej podróży spędziła w swojej kajucie. Miała do dyspozycji książki i czasopisma, które pani Halliday kupiła w Kapsztadzie podczas krótkiej wyprawy do tamtejszej angielskiej księgarni. Jedynym ustępstwem ze strony kapitana Marcusa była zgoda na to, żeby pani Halliday codziennie dwukrotnie po zapadnięciu zmroku oprowadzała Elizabeth wokół pokładu, ale nawet wówczas szedł krok w krok za nimi i warczał na wszystkich marynarzy, którzy pojawili się w polu widzenia.
– Jak pies ogrodnika – powiedziała Elizabeth ze śmiechem. Po zejściu Watsonów na brzeg dziewczyna odzyskała dobry humor, nie przeszkadzało jej nawet to, że praktycznie rzecz biorąc, została uwięziona w swojej kajucie. Rozumiała stanowisko kapitana, ponieważ zarówno jej ojciec, jak i doktor Murray pochwaliliby jego decyzję. Poza tym była szczęśliwa, gdyż miała do dyspozycji pomieszczenie większe niż jej maleńki pokoik, do którego mogła wejść dopiero na nocny spoczynek. Jeśli stanęła na palcach, widziała przez okienko ocean, kołyszący się ogrom, który ciągnął się bez końca, a podczas wieczornych spacerów po pokładzie słyszała jego syk i huk, gdy dziób „Aurory” przecinał grzbiety fal.
Elizabeth dowiedziała się, że pani Halliday jest wdową po osadniku, który dorobił się w Sydney sporej fortuny. Był on właścicielem specjalistycznego sklepu, w którym zaopatrywali się najzamożniejsi mieszkańcy miasta. Można tam było nabyć wstążki, koronki, guziki, fiszbiny, pończochy i rękawiczki. Osoby z towarzystwa wszystkie te artykuły kupowały w Halliday's Haberdashery.
– Po śmierci Waltera nie mogłam się doczekać, kiedy wrócę do domu – opowiadała pani Halliday, wzdychając. – Tyle że dom nie był wcale taki, jak oczekiwałam. Co dziwne, wszystko, o czym śniłam przez minione lata, okazało się wytworem mojej wyobraźni. Chociaż nie zdawałam sobie z tego sprawy, stałam się Australijką. W Wolverhampton pełno było hałd i kominów. Co gorsza, z trudem rozumiałam, co mówią ludzie. Tęskniłam za dziećmi, wnukami i rozległą przestrzenią. Przyzwyczailiśmy się do poglądu, że tak jak Bóg stworzył człowieka, Wielka Brytania stworzyła Australię – również na swój obraz i podobieństwo. To nieprawda. Australia jest całkiem inna.
– Australia, nie Nowa Południowa Walia? – spytała Elizabeth.
– Ściśle rzecz biorąc, Nowa Południowa Walia, ale kontynent od dawna nazywany jest Australią, a ludzie, niezależnie od tego, czy mieszkają w Wiktorii, w Nowej Południowej Walii, w Queenslandzie czy innych koloniach, mówią, że są Australijczykami. Z pewnością tak myślą o sobie moje dzieci.
Często rozmawiały o Alexandrze Kinrossie. Niestety, pani Halliday nic o nim nie wiedziała.
– Wyjechałam z Sydney cztery lata temu, prawdopodobnie pojawił się podczas mojej nieobecności. Poza tym, jeśli jest samotnym mężczyzną i nie bywa w towarzystwie, może się okazać, że jego nazwisko znają tylko najbliżsi koledzy. Jestem jednak pewna – ciągnęła życzliwie pani Halliday – że jest człowiekiem honoru. Inaczej nie prosiłby o przysłanie kuzynki na żonę. Łajdacy, moja droga, raczej się nie żenią. Zwłaszcza jeśli mieszkają w miastach w pobliżu kopalni złota. – Zacisnęła wargi i prychnęła. – Przykopalniane mieściny to siedliska niegodziwości, pełne panienek lekkich obyczajów. – Cicho kaszlnęła. – Mam nadzieję, Elizabeth, że wiesz to, co trzeba, o obowiązkach małżeńskich.
– O tak – zapewniła Elizabeth spokojnie. – Moja bratowa, Mary, powiedziała mi, czego mogę się spodziewać.
Gdy „Aurora” wpłynęła do Port Jackson, została wzięta na hol przez parowiec. Wściekły na obecność pilota kapitan Marcus nie zauważył nawet, że pani Halliday wypuściła Elizabeth na pokład, żeby z dumą pokazać jej najciekawsze miejsca miasta, które nazywała najwspanialszym portem świata.
Elizabeth uznała, że rzeczywiście jest to wspaniała metropolia. Nie mogła oderwać wzroku od pomarańczowych urwisk, na których rosły błękitno – szare lasy, piaszczystych zatok, mniejszych wzniesień i coraz częstszych dowodów ludzkiej obecności. W końcu w miejsce wysokich, wrzecionowatych drzew pojawiły się długie rzędy domów, przy niektórych nabrzeżach bardziej przypominające okazałe rezydencje. Pani Halliday wymieniała nazwiska ich właścicieli, dodając zwięzłe komentarze, które obejmowały wszystko – od zniesławienia do potępienia. W powietrzu było sporo wilgoci, słońce nieznośnie paliło, a nad pięknym portem unosił się zapach stęchlizny. Jak zauważyła Elizabeth, wody akwenu były brudne i brązowe od detrytusu.
– Marzec to nie najszczęśliwsza pora na przyjazd – stwierdziła pani Halliday, opierając się o poręcz. – W tym okresie panuje tu spora wilgotność, a mieszkańcy modlą się o Sutherly Buster, południowy wiatr, który przynosi ochłodzenie. Przeszkadza ci ten zapach, Elizabeth?
– Bardzo – wyznała blada jak ściana dziewczyna.
– To ścieki – wyjaśniła pani Halliday. – W Sydney mieszka około stu siedemdziesięciu tysięcy ludzi, a wszystkie zanieczyszczenia spływają do portu, który niewiele różni się od szamba. Podobno mają zamiar coś z tym zrobić, ale jak mówi mój syn Benjamin, nikt nie wie, kiedy. Jest radnym miejskim. Bywają również problemy z wodą. Co prawda czasy, kiedy za wiadro trzeba było zapłacić szylinga, należą już do przeszłości, ale nadal jest droga. Najbogatsi niewiele się tym przejmują. – Prychnęła. – John Robertson i Henry Parkes nie cierpią z tego powodu!
Pojawił się kapitan Marcus.
– Do kajuty, panno Drummond! – krzyknął. – I to natychmiast!
Elizabeth została w niej, póki nie odholowano „Aurory” na miejsce jej postoju; potem dziewczyna widziała przez okienko tylko maszty, słyszała nawoływania i warkot silnika.
Po długim, bardzo długim czasie, który wlókł się w nieskończoność, ktoś w końcu zapukał do drzwi. Elizabeth poderwała się na równe nogi, serce waliło jej w piersiach jak szalone. Był to jednak tylko Perkins – steward, który obsługiwał pasażerów.