– Kufry są już na brzegu, panienko, pora wysiąść.
– Gdzie pani Halliday? – spytała, wodząc wzrokiem po ogorzałych mężczyznach we flanelowych koszulach, gwiżdżących i drwiących marynarzach oraz kołowrotach, które opuszczały skrzynie w ogromnych siatkach z lin.
– Zeszła na brzeg dawno temu. Prosiła, żeby to pani przekazać. – Perkins wyłowił z kieszeni kamizelki małą karteczkę i wręczył ją Elizabeth. – To jej adres.
Elizabeth zeszła po trapie i poczuła pod nogami brudne deski, na których stały skrzynie i walizki – gdzie są jej kufry?
Znalazłszy swoje bagaże w stosunkowo spokojnym kącie pod ścianą walącej się rudery, Elizabeth usiadła na jednym z kufrów, położyła torebkę na kolanach i złożyła na niej ręce. Gdzie iść? Co robić? Uznała, że jeśli Alexander Kinross zobaczy kratę Drummondow, od razu rozpozna swoją przyszłą żonę, dlatego włożyła jedną z szytych w domu sukienek. Niestety, nie była to pogoda na grubą wełnę. Prawdę mówiąc – pomyślała Elizabeth otumaniona upałem – niewiele z rzeczy, które znajdowały się w jej kufrach, pasuje do tego klimatu. Pot zwilżył jej twarz i kark, wypływał spod kapelusika, wsiąkał w bawełnianą bieliznę i wełniany materiał.
W końcu to ona pierwsza go poznała – dzięki opisowi panny MacTavish. Elizabeth siedziała i spoglądała na wąskie przejście między ogromnymi skrzyniami pełnymi różnych towarów, gdy nagle zobaczyła mężczyznę, który szedł, jakby cały świat należał do niego. Był wysoki i smukły, miał na sobie ubranie, które rzucało się w oczy – zwłaszcza osoby przyzwyczajonej do widoku mężczyzn we flanelowych koszulach i czapeczkach, a przy wyjątkowych okazjach w szkockich spódniczkach, albo panów w kapeluszach i surdutach, spod których wyzierały sztywne od krochmalu kołnierzyki równie sztywnych koszul. Tymczasem jej przyszły mąż miał na sobie spodnie uszyte z idealnie gładkiej skóry, niekrochmaloną koszulę z apaszką pod szyją i rozpiętą kurtkę z tejże samej skóry. Ze szwów na ramionach i z dolnego brzegu zwisały długie frędzle. Głowę okrywał miękki, jasnobrązowy kapelusz z szerokim rondem. Pod rondem widać było drobną, ogorzałą twarz, na ramiona opadały falujące czarne włosy, lekko przyprószone siwizną, a bardziej posiwiała czarna broda i wąsik przystrzyżone były dokładnie tak jak na obrazach przedstawiających diabła.
Elizabeth wstała dokładnie w tym momencie, kiedy Alexanderją zauważył.
– Elizabeth? – spytał, wyciągając rękę. Nie ujęła jej.
– Wie pan, że nie jestem Jean?
– Dlaczego miałbym uważać cię za Jean, skoro wyraźnie nią nie jesteś?
– Bo… bo prosił pan o… o Jean – dukała, nie mając odwagi spojrzeć mu w twarz.
– Twój ojciec powiadomił mnie, że wysyła ciebie zamiast niej. To nie ma żadnego znaczenia – zapewnił Alexander Kinross, odwracając się i dając ręką znak mężczyźnie, który szedł tuż za nim. – Właduj kufry na wóz, Summers. Zabiorę ją do hotelu dorożką. – Potem zwrócił się do Elizabeth: – Byłbym tu wcześniej, ale na pokładzie twojego statku płynął mój dynamit. Musiałem go rozładować i zabezpieczyć, żeby nie wpadł w ręce jakiegoś przedsiębiorczego złodziejaszka. Chodź.
Wsunął dłoń pod jej ramię i poprowadził ją między skrzyniami. Wyszli na plac, który wyglądał jak niezwykle szeroka ulica. Miejsce to bardzo przypominało ogromny magazyn, a jednocześnie arterię komunikacyjną; pełno tu było różnorodnych towarów i mężczyzn, którzy walili oskardami w wyłożoną drewnianymi belkami nawierzchnię.
– Prowadzą tory do portu – wyjaśnił Alexander Kinross, wpychając Elizabeth do jednej z kilku przejeżdżających ulicą dorożek. Potem, gdy usiadł obok niej, dodał: – Jesteś rozpalona. Nic dziwnego w takim stroju.
Zdobywszy się na odwagę, odwróciła głowę, by należycie przyjrzeć się twarzy przyszłego męża. Panna MacTavish się nie myliła; nie był przystojny, chociaż miał stosunkowo regularne rysy. Może dlatego, że nie były to rysy typowe dla Drummondów ani Murrayów? Aż trudno uwierzyć, że obok niej siedział bliski kuzyn. Najbardziej przerażało Elizabeth jego podobieństwo do diabła. Nie chodziło tylko o brodę i wąsik; miał czarne jak smoła i ostro zarysowane brwi, a osadzone głęboko i otoczone czarnymi rzęsami oczy były tak ciemne, że nie potrafiła odróżnić źrenic od tęczówek.
Alexander równie bacznie jej się przyglądał, ale robił to z większą obojętnością.
– Przypuszczałem, że będziesz bardziej przypominała jasnowłosą Jean – powiedział.
– Jestem podobna do Black Scot Murrayów. Alexander uśmiechnął się. Zgodnie z tym, co powiedziała panna MacTavish, rzeczywiście miał uroczy uśmiech, ale na jego widok nie stopniało ani serce Elizabeth, ani żadna inna część jej ciała.
– Tak samo jak ja, Elizabeth.
Wyciągnął rękę i ujął dziewczynę pod brodę, by odwrócić jej twarz do światła.
– Trzeba przyznać, że masz niezwykłe oczy; ciemne, ale ani nie brązowe, ani nie czarne. Granatowe. To dobrze! To znaczy, że nasi synowie mają szansę bardziej przypominać Szkotów niż my.
Pod wpływem jego dotyku Elizabeth poczuła się nieswojo, tak samo zareagowała na wzmiankę o synach; gdy tylko uznała, że Alexander się nie obrazi, odsunęła się i wbiła wzrok w torebkę na kolanach.
Dorożka pięła się pod górę, aż w końcu wjechała na ulice wielkiego miasta, które dla nienawykłych do takich widoków oczu Elizabeth wyglądało na równie ruchliwe jak Edynburg. Powozy, sulki, dwukółki, dorożki, furmanki, dwukołowe wozy do przewożenia piwa, fury i zaprzężone w konie omnibusy tłoczyły się na wąskich ulicach, przy których początkowo stały zwykłe budynki mieszkalne, a potem pojawiły się sklepy. Wyglądały dość dziwnie z powodu markiz, które sięgały aż na skraj chodnika i ukrywały wystawy przed oczami osób na ulicach. Jaka szkoda!
– Markizy – powiedział Alexander, jakby czytał w jej myślach, dzięki czemu jeszcze bardziej przypominał Elizabeth diabła – sprawiają, że podczas deszczu sprzedawcy nie mokną, a gdy pali słońce, mają odrobinę cienia.
Elizabeth nie odpowiedziała.
Dwadzieścia minut po opuszczeniu portu dorożka skręciła w szeroką ulicę. Na jej dalekim końcu znajdował się rozległy park, w którym widać było wyschniętą trawę. Środkiem ulicy przemknęły dwa identyczne pojazdy: tutaj konne omnibusy zostały zastąpione tramwajami. Dorożkarz wjechał na krawężnik przy żółtym budynku z piaskowca. Po obu stronach wejścia znajdowały się kolumny doryckie. Cudacznie ubrany mężczyzna pomógł Elizabeth wysiąść z powozu. Z ogromnym szacunkiem ukłonił się Alexandrowi, po chwili zrobił to jeszcze raz, tym razem bardziej uniżenie, ponieważ Alexander wsunął mu do ręki złotą monetę.
Hotel był bardzo luksusowy. Na piętro prowadziły imponujące schody, wszędzie widać było karmazynowy plusz, duże flakony z karmazynowymi kwiatami, złote ramy obrazów, brzegi stołów i piedestałów. W ogromnym kryształowym żyrandolu płonęło mnóstwo świec. Mężczyźni w liberiach zabrali kufry. Alexander nie poprowadził Elizabeth na schody, lecz do gigantycznej, wykonanej z mosiężnego drutu klatki, w której czekał następny mężczyzna w liberii i rękawiczkach. Otworzył przed nimi drzwi. Gdy Elizabeth, Alexander i lokaj znaleźli się w środku, klatka drgnęła i zadrżała, a potem – o rany! – zaczęła się wznosić. Dziewczyna – zafascynowana, a jednocześnie przerażona – spojrzała z góry na znikające foyer, zobaczyła całą kondygnację i karmazynowy korytarz. Skrzypiąc i jęcząc, klatka uparcie pięła się do góry. Drugie, trzecie, czwarte piętro. W końcu zadrżała i wypuściła ich na zewnątrz.
– Nie widziałaś windy, Elizabeth? – spytał Alexander z rozbawieniem w głosie.