Выбрать главу

— Que suecc's?

— Konny na drodze.

— Jeden? — Yaevinn podniósł łuk i kołczan. - Cairbre? Tylko jeden?

— Jeden. Zbliża się.

— To załatwmy go. Będzie jeden Dh'oine mniej.

— Daj pokój — Toruviel chwyciła go za rękaw. - Po co nam to? Mieliśmy przeprowadzić rekonesans, a potem dołączyć do komanda. Mamy mordować cywilów po drogach? Czy tak wygląda walka o wolność?

— Właśnie tak. Odsuń się.

— Jeśli na drodze zostanie trup, każdy przejeżdżający patrol podniesie alarm. Wojsko zacznie na nas polować. Obstawią brody, możemy mieć kłopoty z przejściem rzeki!

— Po tej drodze mało kto jeździ. Zanim odkryją trupa, będziemy już daleko.

— Ten jeździec też już jest daleko — powiedział z drzewa Cairbre. - Zamiast gadać, trzeba było strzelać. Teraz go już nie sięgniesz. To dobre dwieście kroków.

— Z mojej sześćdziesięciofuntówki? — Yaevinn pogładził łuk. - Trzydziestocalowym fletem? Poza tym to nie jest dwieście kroków. To jest sto pięćdziesiąt, góra. Mirę, que spar aen'le.

— Yeavinn, zostaw…

— Thaess aep, Toruviel.

Elf odwrócił czapkę tak, by nie zawadzał mu przypięty do niej wiewiórczy ogon, szybko napiął łuk, mocno, aż do ucha, wymierzył dokładnie i spuścił cięciwę.

Aplegatt nie usłyszał strzały. Była to strzała „cicha", specjalnie olotkowana długimi, wąskimi szarymi piórami, z brzechwą żłobkowaną dla zwiększenia sztywności i zmniejszenia ciężaru. Trójbrzeszczotowy, ostry jak brzytwa grot z impetem trafił gońca w środek pleców, między lewą łopatką a kręgosłupem. Brzeszczoty były ustawione pod kątem — wbijając się w ciało, grot obrócił się i wkręcił jak śruba, masakrując tkanki, tnąc naczynia krwionośne i druzgocąc kości. Aplegatt zwalił się piersią na szyję konia i ześliznął na ziemię, bezwładny jak worek wełny., Piasek drogi był gorący, nagrzany słońcem tak, że aż parzył. Ale goniec już tego nie poczuł. Umarł natychmiast.

Rozdział drugi

Mówić, że ją znałem, byłoby przesadą. Myślę, że oprócz wiedźmina i czarodziejki nikt jej naprawdę nie znał. Gdy po raz pierwszy ją zobaczyłem, wcale nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia, nawet pomimo dość niesamowitych okoliczności, jakie temu towarzyszyły. Znałem takich, którzy twierdzili, że od razu, od pierwszego spotkania czuli powiew śmierci, kroczącej za tą dziewczyną. Mnie jednak wydała się zupełnie zwyczajna, a wiedziałem wszak, że zwyczajną nie była — dlatego usilnie starałem się wypatrzeć, odkryć, poczuć w niej niezwykłość. Ale niczego nie dostrzegłem i niczego nie wyczułem. Niczego, co mogłoby być sygnałem, przeczuciem czy zapowiedzią późniejszych, tragicznych wydarzeń. Tych, których była przyczyną. I tych, które sama spowodowała.

Jaskier, Pół wieku poezji

Tuż przy rozstaju, w miejscu, gdzie kończył się las, wbito w ziemię dziewięć słupów. Do szczytu każdego słupa płasko przytwierdzono koło od wozu. Nad kołami kłębiły się wrony i kruki, dziobiąc i szarpiąc trupy, przywiązane do obręczy i piast. Wysokość słupów i mnogość ptactwa pozwalała, co prawda, wyłącznie przypuszczać, czym były nierozpoznawalne resztki, spoczywające na kołach. Ale były trupami. Nie mogły być niczym innym.

Ciri odwróciła głowę i ze wstrętem zmarszczyła nos. Wiatr wiał od strony słupów, mdlący odór rozkładających się zwłok snuł się nad rozdrożem.

— Wspaniała dekoracja — Yennefer pochyliła się w siodle i splunęła na ziemię, zapominając, że całkiem niedawno za podobne plucie ostro skarciła Ciri. - Malownicza i pachnąca. Ale dlaczego tutaj, na skraju puszczy? Zwykle coś takiego ustawia się tuż za miejskimi murami. Mam rację, dobrzy ludzie?

— Tb Wiewiórki, szlachetna pani — pospieszył z wyjaśnieniem jeden z dogonionych na rozstaju wędrownych handlarzy, wstrzymując zaprzężonego do wyładowanej dwukółki srokacza. - Elfy. Tam, na tych słupach. Dlatego i słupy w lesie stoją. Innym Wiewiórkom na przestrogę.

— Czy to znaczy — czarodziejka spojrzała na niego — że wziętych żywcem Scoia'tael przywozi się tutaj…

— Elfy, pani, rzadko dają się żywcem brać — przerwał handlarz. - A jeśli nawet którego wojacy schwycą, to do miasta go wiozą, bo tam osiadłe nieludzie bytują. Gdy owi kaźni na rynku się przyglądną, to wnet odchodzi ich ochota, by do Wiewiórków przystać. Ale gdy w boju jakich elfów ubiją, to trupy na rozstaje się wozi i na słupach wiesza. Nieraz z daleka ich wożą, całkiem zaśmiardłych dowożą…

— Pomyśleć — warknęła Yennefer — że nam zakazano praktyk nekromantycznych z uwagi na szacunek dla majestatu śmierci i doczesnych, zwłok, którym należy się cześć, spokój, rytualny i ceremonialny pochówek…

— Co mówicie, pani?

— Nic. Ruszajmy stąd co rychlej, Ciri, byle dalej od tego miejsca. Tfu, mam wrażenie, że już cała przesiąkłam tym smrodem.

— Ja też, eueueee — powiedziała Ciri, kłusem objeżdżając dookoła zaprzęg domokrążcy. - Pojedźmy galopem, dobrze?

— Dobrze… Ciri! Galopem, ale nie wariackim!

*****

Wkrótce ujrzały miasto, wielkie, otoczone murami, najeżone wieżami o szpiczastych błyszczących dachach. A za miastem widać było morze, zielonosine, skrzące się w promieniach porannego słońca, upstrzone tu i ówdzie białymi plamkami żagli. Ciri zatrzymała konia na skraju piaszczystego urwiska, uniosła się w strzemionach, chciwie wciągnęła nosem wiatr i zapach.

— Gors Velen — powiedziała Yennefer, podjeżdżając i stając bok w bok. - Dojechałyśmy wreszcie. Wróćmy na gościniec.

Na gościńcu poszły znowu lekkim galopem, pozostawiając w tyle kilka wolich zaprzęgów i objuczonych wiązkami drewna pieszych. Gdy wyprzedziły wszystkich i zostały same, czarodziejka zwolniła i gestem wstrzymała Ciri.

— Podjedź bliżej — powiedziała. - Jeszcze bliżej. Weź wodze i prowadź mojego konia. Potrzebuję obu rąk.

— Do czego?

— Weź wodze, prosiłam.

Yennefer wyjęła z juków srebrne zwierciadełko, przetarła je, po czym cicho wymówiła zaklęcie. Zwierciadełko wysunęło się z jej dłoni, uniosło i zawisło nad końskim karkiem, dokładnie naprzeciw twarzy czarodziejki.

Ciri westchnęła z podziwu, oblizała wargi.

Czarodziejka wydobyła z juków grzebień, zdjęła beret i przez następne kilka chwil energicznie czesała włosy. Ciri zachowała milczenie. Wiedziała, że podczas czesania włosów Yennefer nie wolno było przeszkadzać ani rozpraszać jej. Malowniczy i pozornie niedbały nieład jej krętych i bujnych loków powstawał w wyniku długotrwałych starań i wymagał niemało wysiłku.

Czarodziejka ponownie sięgnęła do juków. Przypięła do uszu brylantowe kolczyki, a na obu nadgarstkach zapięła bransolety. Zdjęła szal i rozpięła bluzkę, odsłaniając szyję i czarną aksamitkę ozdobioną gwiazdą z obsydianu.

— Ha! — nie wytrzymała wreszcie Ciri. - Wiem, czemu to robisz! Chcesz ładnie wyglądać, bo jedziemy do miasta! Zgadłam?

— Zgadłaś.

— Aja?

— Co ty?

— leż chcę ładnie wyglądać! Uczeszę się…

— Włóż beret — powiedziała ostro Yennefer, wciąż wpatrzona w wiszące nad uszami konia zwierciadło. - Na to samo miejsce, gdzie był. I schowaj pod nim włosy.

Ciri fuknęła gniewnie, ale usłuchała natychmiast. Już dawno nauczyła się rozróżniać barwy i odcienie głosu czarodziejki. Wiedziała, kiedy można spróbować dyskusji, a kiedy nie.