Выбрать главу

Yennefer, ułożywszy wreszcie loki na czole, wydobyła z juków mały słoiczek z zielonego szkła.

— Ciri — powiedziała łagodniej. - Podróżujemy skrycie. A podróż jeszcze się nie skończyła. Dlatego masz kryć włosy pod beretem. W każdej bramie miejskiej są tacy, którym płaci się za dokładną i pilną obserwację podróżnych. Rozumiesz?

— Nie — odparła bezczelnie Ciri, ściągając wodze karego ogiera czarodziejki. - Wypiękniłaś się tak, że tym wypatrywaczom z bramy oczy wyjdą! Ładna mi skrytość!

— Miasto, do którego bram zmierzamy — uśmiechnęła się Yennefer — to Gors Velen. Ja nie muszę się kamuflować w Gors Velen, a wręcz, powiedziałabym, przeciwnie. Z tobą jest inna sprawa. Ciebie nikt nie powinien zapamiętać.

— Ci, którzy będą gapić się na ciebie, dostrzegą i mnie! Czarodziejka odkorkowała słoiczek, z którego zapachniało bzem i agrestem. Zanurzywszy w słoiczku palec wskazujący wtarła sobie pod oczy nieco zawartości.

— Wątpię — powiedziała, wciąż zagadkowo uśmiechnięta — by ktokolwiek zwrócił na ciebie uwagę.

Przed mostem stał długi rząd jeźdźców i wozów, a na przedbramiu tłoczyli się podróżni, oczekujący na kolejkę do kontroli. Ciri żachnęła się i zaburczała, rozzłoszczona perspektywą długiego czekania. Yennefer jednak wyprostowała się w siodle i ruszyła kłusem, patrząc wysoko ponad głowy podróżnych — ci zaś rozstąpili się prędko, zrobili miejsce, kłaniając z szacunkiem. Strażnicy w długich kolczugach też od razu dostrzegli czarodziejkę i zrobili jej wolną drogę, nie żałując trzonków dzid, którymi karcili opornych lub zbyt powolnych.

— Tędy, tędy, wielmożna pani — zawołał jeden ze strażników, gapiąc się na Yennefer i mieniąc na twarzy. -Wjedźcie tędy, proszę łaskawie! Nastąpić się! Nastąpić się, chamy!

Wezwany pospiesznie dowódca warty wyłonił się z kordegardy naburmuszony i zły, ale na widok Yennefer po-kraśniał, szeroko otworzył oczy i usta, zgiął w niskim ukłonie.

— Uniżenie witam w Gors Velen, jaśnie pani — wybełkotał, prostując się i gapiąc. - Na twe rozkazy… Czy w mocy mojej usłużyć czym wielmożnej? Eskortę dać? Przewodnika? Wezwać może kogo?

— Nie trzeba — Yennefer wyprostowała się na kulbace, spojrzała na niego z góry. - Zabawię w mieście krótko. Jadę na Thanedd.

— Ma się rozumieć… - żołdak przestąpił z nogi na nogę, nie odrywając oczu od twarzy czarodziejki. Pozostali strażnicy gapili się również. Ciri dumnie wyprężyła się i zadarła głowę, ale skonstatowała, że na nią nie patrzy nikt. Jak gdyby w ogóle nie istniała.

— Ma się rozumieć — powtórzył dowódca straży. - Na Thanedd, tak… Na zjazd. Pojmuję, ma się rozumieć. Życzę tedy…

— Dziękuję — czarodziejka popędziła konia, w oczywisty sposób nieciekawa, czego chciałby życzyć jej komendant. Ciri podążyła w ślad. Strażnicy kłaniali się przejeżdżającej Yennefer, jej nadal nie zaszczycając choćby spojrzeniem.

— Nawet o imię cię nie zapytali — mruknęła, doganiając Yennefer i ostrożnie kierując koniem wśród wyjeżdżonych w błocie ulicy kolein. - Ani o to, skąd jedziemy! Zaczarowałaś ich?

— Nie ich. Siebie.

Czarodziejka odwróciła się, a Ciri westchnęła głośno. Oczy Yennefer płonęły fioletowym blaskiem, a twarz promieniała urodą. Olśniewającą. Wyzywającą. Groźną. I nienaturalną.

— Zielony słoiczek! — domyśliła się od razu Ciri. - Co to było?

— Glamarye. Eliksir, a raczej maść na specjalne okazje. Ciri, czy ty musisz wjeżdżać w każdą kałużę na drodze?

— Chcę umyć koniowi pęciny!

— Nie padało od miesiąca. To są pomyje i końskie szczyny, nie woda.

— Aha… Powiedz mi, dlaczego użyłaś tego eliksiru? Aż tak bardzo ci zależało…

— To jest Gors Velen — przerwała Yennefer. - Miasto, które swój dobrobyt w znacznej mierze zawdzięcza czarodziejom. Dokładniej, czarodziejkom. Sama widziałaś, jak traktuje się tu czarodziejki. A ja nie miałam ochoty przed- stawiać się ani udowadniać, kim jestem. Wolałam, by było to oczywiste na pierwszy rzut oka. Za tym czerwonym domem skręcamy w lewo. Stępa, Ciii, wstrzymuj konia, bo potrącisz jakieś dziecko.

— A po co myśmy tutaj przyjechały?

— Już ci to mówiłam.

Ciri parsknęła, zacisnęła usta, silnie szturchnęła wierzchowca piętą. Klacz zatańczyła, omal nie wpadając na mijający ich zaprzęg. Woźnica wstał z kozła i zamierzał uraczyć ją furmańską wiązanką, ale na widok Yennefer usiadł szybko i zajął się wnikliwą analizą stanu własnych chodaków.

— Jeszcze jedno takie bryknięcie — wycedziła Yennefer — a pogniewamy się. Zachowujesz się jak niedorosła koza. Przynosisz mi wstyd.

— Chcesz mnie oddać do jakiejś szkoły, tak? Ja nie chcę!

— Ciszej. Ludzie się gapią.

— Na ciebie się gapią, nie na mnie! Ja nie chcę iść do żadnej szkoły! Obiecywałaś mi, że zawsze będziesz ze mną, a teraz chcesz mnie zostawić! Samą! Ja nie chcę być sama!

— Nie będziesz sama. W szkole jest wiele dziewcząt w twoim wieku. Będziesz miała mnóstwo koleżanek.

— Nie chcę koleżanek. Chcę być z tobą i z… Myślałam, że…

Yennefer odwróciła się gwałtownie.

— Co myślałaś?

— Myślałam, że jedziemy do Geralta — Ciri wyzywająco podrzuciła głową. - Dobrze wiem, o czym rozmyślałaś całą drogę. I dlaczego wzdychałaś w nocy…

— Dość — syknęła czarodziejka, a widok jej płonących oczu sprawił, że Ciri wtuliła twarz w końską grzywę. -Nadto się rozzuchwaliłaś. Przypominam ci, że czas, gdy mogłaś mi się opierać, minął bezpowrotnie. Stało się tak z twojej własnej woli. Teraz masz być posłuszna. Zrobisz to, co rozkażę. Zrozumiałaś?

Ciri pokiwała głową.

— To, co rozkażę, będzie dla ciebie najlepsze. Zawsze.

I dlatego będziesz mnie słuchać i wykonywać moje polecenia. Jasne? Zatrzymaj konia. Jesteśmy na miejscu.

— To jest ta szkoła? — zaburczała Ciri, podnosząc oczy na okazałą fasadę budynku. - To już…

— Ani słowa więcej. Zsiadaj. I zachowuj się jak należy. To nie jest szkoła, szkoła jest w Aretuzie, nie w Gors Velen. To jest bank.

— A do czego nam bank?

— Pomyśl. Zsiadaj, mówiłam. Nie w kałużę! Zostaw konia, od tego jest służba. Zdejmij rękawice. Nie wchodzi się do banku w rękawicach do jazdy. Spójrz na mnie. Popraw beret. Wyrównaj kołnierzyk. Wyprostuj się. Nie wiesz, co zrobić z rękami? To nic z nimi nie rób!

Ciri westchnęła.

Służący, którzy wylegli z wrót budynku i gnąc się w ukłonach usłużyli, byli krasnoludami. Ciri przyjrzała się im ciekawie. Choć tak samo niscy, krępi i brodaci, w niczym nie przypominali jej druha, Yarpena Zigrina, ani jego „chłopaków". Służący byli szarzy, jednolicie umundurowani, nijacy. I uniżeni, czego o Yarpenie i jego chłopakach żadną miarą powiedzieć nie było można.

Weszły do środka. Magiczny eliksir nadal działał, toteż pojawienie się Yennefer spowodowało natychmiast wielkie poruszenie, bieganinę, ukłony, dalsze uniżone pozdrowienia i deklaracje gotowości do usług, którym kres położyło dopiero pojawienie się niewiarygodnie grubego, dostatnio odzianego i białobrodego krasnoluda.

— Szanowna Yennefer! — zahuczał krasnolud, podzwaniając złotym łańcuchem, zwisającym z potężnego karku znacznie poniżej białej brody. - Cóż za niespodzianka! I cóż za zaszczyt! Proszę, proszę do kantoru! A wy, nie stać, nie gapić się! Do roboty, do liczydeł! Wilfli, do kantoru natychmiast flaszkę Castel de Neuf, rocznik… Już ty wiesz który rocznik. Żywo, na jednej nodze! Pozwól, pozwól, Yennefer. Prawdziwa radość cię widzieć. Wyglądasz… Ech, psiakrew, aż dech zapiera!