— Ty też — uśmiechnęła się czarodziejka — nieźle się trzymasz, Giancardi.
— No pewnie. Proszę, proszę do mnie, do kantoru. Ależ nie, nie, panie przodem. Znasz przecież drogę, Yennefer.
W kantorze było ciemnawo i przyjemnie chłodno, w powietrzu unosił się zapach, który Ciri pamiętała z wieży pisarczyka Jarre — zapach inkaustu, pergaminu i kurzu pokrywającego dębowe meble, gobeliny i stare księgi.
— Siadajcie, proszę — bankier odsunął od stołu ciężki fotel dla Yennefer, obrzucił Ciri ciekawym spojrzeniem. -Hmmm…
— Daj jej jakąś księgę, Molnar — powiedziała niedbale czarodziejka, zauważając spojrzenie. - Ona uwielbia księgi. Siądzie sobie w końcu stołu i nie będzie przeszkadzać. Prawda, Ciri?
Ciri nie uznała za celowe potwierdzać.
— Księgę, hem, hem — zatroskał się krasnolud, podchodząc do komody. - Co my tu mamy? O, księga przychodów i rozchodów… Nie, to nie. Cła i opłaty portowe… Też nie. Kredyt i remburs? Nie. O, a to skąd tu się wzięło? Jedna cholera wie… Ale chyba to będzie w sam raz. Proszę, dzieweczko.
Księga nosiła tytuł Physiologus i była bardzo stara i bardzo podarta. Ciri ostrożnie przewróciła okładkę i kilka stron. Dzieło zaciekawiło ją natychmiast, bo traktowało o zagadkowych potworach i bestiach i było pełne rycin. Przez następnych kilka chwil starała się dzielić zainteresowanie pomiędzy księgę a rozmowę czarodziejki z krasnoludem.
— Masz dla mnie jakieś listy, Molnar?
— Nie — bankier nalał wina Yennefer i sobie. - Żadne nowe nie nadeszły. Ostatnie, sprzed miesiąca, przekazałem ustalonym sposobem.
— Otrzymałam je, dziękuję. A czy przypadkiem… ktoś się tymi listami nie interesował?
— Tutaj nie — uśmiechnął się Molnar Giancardi. - Ale celujesz do właściwej tarczy, moja droga. Bank Vivaldich poinformował mnie poufnie, że listy próbowano tropić. Ich filia w Yengerbergu wykryła też próbę śledzenia operacji na twoim prywatnym koncie. Jeden z pracowników okazał się nielojalny.
Krasnolud urwał, spojrzał na czarodziejkę spod krzaczastych brwi. Ciri nadstawiła uszu. Yennefer milczała, bawiąc się swą obsydianową gwiazdą.
— Vivaldi — podjął bankier, zniżając głos — nie mógł albo nie chciał prowadzić śledztwa w tej sprawie. Nielojalny i podatny na przekupstwo klerk wpadł po pijanemu do fosy i utopił się. Nieszczęśliwy wypadek. Szkoda. Za szybko, za pochopnie…
— Szkoda mała, a żal krótki — wydęła wargi czarodziejka. - Ja wiem, kogo interesowały moje listy i konto, śledztwo u Vivaldich nie przyniosłoby rewelacji.
— Skoro tak uważasz… — Giancardi poczochrał brodę. - Jedziesz na Thanedd, Yennefer? Na ten powszechny zjazd czarodziejów?
— Owszem.
— By zdecydować o losach świata?
— Nie przesadzajmy.
— Różne plotki krążą — rzekł sucho krasnolud. - I różne rzeczy się dzieją.
— Jakie, jeśli to nie tajemnica?
— Od ubiegłego roku — powiedział Giancardi, gładząc brodę — obserwuje się dziwne ruchy w polityce podatkowej… Ja wiem, ciebie to nie interesuje…
— Mów.
— Podwojono wymiar pogłównego i hiberny, podatków ściąganych bezpośrednio przez władze wojskowe. Wszyscy kupcy i przedsiębiorcy muszą dodatkowo płacić do skarbu królewskiego „dziesiąty grosz", całkiem nowy podatek, jeden grosz od każdego nobla obrotu. Krasnoludy, gnomy, elfy i niziołki płacą ponadto zwiększone pogłówne i po-dymne. Jeżeli prowadzą działalność handlową lub produkcyjną, są nadto obciążeni obowiązkową „nieludzką" do-natywą, wynoszącą dziesięć od sta. W ten sposób ja odprowadzam do skarbu ponad sześćdziesiąt procent dochodu. Mój bank, wliczając wszystkie filie, daje Czterem Królestwom sześćset grzywien rocznie. Dla twojej wiadomości: to jest prawie trzykrotnie więcej, niż możny diuk czy hrabia płaci kwarty z potężnej królewszczyzny.
— Ludzie nie są obciążeni donatywą na wojsko?
— Nie. Płacą tylko hibernę i pogłówne.
— A zatem — pokiwała głową czarodziejka — to krasno-ludy i inni nieludzie finansują kampanię przeciwko Scoia'tael, która toczy się w lasach. Spodziewałam się czegoś takiego. Ale co mają podatki wspólnego ze zjazdem na Thanedd?
— Po waszych zjazdach — mruknął bankier — zawsze coś się dzieje. Tym razem mam zresztą nadzieję, że będzie odwrotnie. Liczę na to, że wasz zjazd sprawi, że przestanie się dziać. Bardzo byłbym rad, dla przykładu, gdyby ustały te dziwne skoki cen.
— Mów jaśniej.
Krasnolud rozparł się w fotelu i splótł palce na przykrytym brodą brzuchu.
— Pracuję w moim fachu ładne parę lat — powiedział. - Dostatecznie długo, by móc umieć powiązać niektóre ruchy cen z niektórymi faktami. A ostatnio bardzo wzrosły ceny drogich kamieni. Bo jest na nie popyt.
— Zamienia się gotówkę na klejnoty, by unikać strat z tytułu wahań kursów i parytetów monety?
— Też. Kamienie mają nadto jeszcze jedną wielką zaletę. Mieszcząca się w kieszeni kilkuuncjowa sakieweczka brylantów odpowiada wartością jakimś pięćdziesięciu grzywnom, taka zaś suma w monecie waży dwadzieścia pięć funtów i zajmuje spory worek. Z sakieweczka w kieszeni ucieka się znacznie szybciej niż z workiem na ramieniu. I ma się obie ręce wolne, co nie jest bez znaczenia. Jedną ręką można trzymać żonę, drugą, gdyby zaszła konieczność, można komuś przypieprzyć.
Ciri parsknęła z cicha, ale Yennefer natychmiast uciszyła ją groźnym spojrzeniem.
— A zatem — uniosła głowę — są tacy, którzy już zawczasu przygotowują się do ucieczki. A dokąd, ciekawość?
— Najwyżej notowana jest daleka Północ. Hengfors, Kovir, Poviss. Raz, że to faktycznie daleko, dwa, kraje te są neutralne i mają z Nilfgaardem dobre stosunki.
— Rozumiem — złośliwy uśmiech nie zniknął z warg czarodziejki. - A więc brylanty do kieszeni, żonę za rękę i na Północ… Nie za wcześnie? Ach, mniejsza z tym. Co jeszcze drożeje, Molnar?
- Łodzie.
— Co?
- Łodzie — powtórzył krasnolud i wyszczerzył zęby. -Wszyscy szkutnicy z wybrzeża produkują łodzie, zamówione przez kwatermistrzów armii króla Foltesta. Kwatermistrzowie płacą dobrze i ciągle składają nowe zamówienia. Jeśli masz wolny kapitał, Yennefer, zainwestuj w łodzie. Złoty interes. Produkujesz czółno z trzciny i kory, wystawiasz fakturę na barkas z pierwszorzędnej sośniny, górką dzielisz się z kwatermistrzem po połowie…
— Nie kpij, Giancardi. Mów, o co chodzi.
— Te łodzie — rzekł od niechcenia bankier, patrząc na powałę — transportuje się na południe. Do Sodden i Brugge, nad Jarugę. Ale z tego, co wiem, nie używa się ich do połowu ryb na rzece. Ukrywa się je w lasach nad prawym brzegiem. Wojsko podobno godzinami ćwiczy wsiadanie i wysiadanie. Na razie na sucho.
— Aha — Yennefer przygryzła wargę. - Ale dlaczego niektórym tak spieszno na pomoc? Jaruga jest na południu.
— Istnieje uzasadniona obawa — mruknął krasnolud, łypiąc na Ciri — że cesarz Emhyr var Emreis nie będzie zachwycony wieścią, że wzmiankowane łodzie spuszczono na wodę. Niektórzy uważają, że takie wodowanie gotowe Emhyra rozzłościć, a wówczas lepiej być jak najdalej od nilfgaardzkiej granicy… Cholera, byle do żniw. Gdy będzie po żniwach, odetchnę z ulgą. Jeżeli coś ma się wydarzyć, wydarzy się przed żniwami.
— Plony będą w spichrzach — powiedziała wolno Yennefer.
— Zgadza się. Konie trudno paść na rżyskach, a twierdze z pełnymi spichrzami długo się oblega… Pogoda sprzyja rolnikom i zbiory zapowiadają się nieźle… Tak, pogoda jest nad wyraz piękna. Słonko grzeje, kanie na próżno wyglądają dżdżu… A Jaruga w Dol Angra jest bardzo płytka… Łatwo ją przebrodzić. W obie strony.