— Tak myślałam — Ciri pokiwała głową, zapatrzona w połyskujące dachy Aretuzy. - To nie szkoła, lecz więzienie. Na wyspie, na skale, nad przepaścią. Więzienie i koniec.
— Trochę tak — przyznał Fabio po chwili namysłu. -Stamtąd raczej trudno wyjść… Ale nie, to nie jest tak jak w więzieniu. Adeptki to przecież młode dziewczyny. Trzeba ich strzec…
— Przed czym?
— No… — zająknął się chłopiec. - Przecież wiesz…
— Nie wiem.
— Hmmm… Ja myślę… Och, Ciri, przecież nikt ich nie zamyka w szkole przemocą. One same chcą…
— No pewnie — Ciri uśmiechnęła się szelmowsko. -Chcą, to siedzą w tym więzieniu. Gdyby nie chciały, to by się nie dały tam zamknąć. To żadna sztuka, wystarczy w porę dać nogę. Zanim jeszcze się tam znajdzie, bo później to już może być trudno…
— Jak to? Uciekać? A dokąd one miałyby…
— One — przerwała — pewnie nie miały dokąd, biedaczki. Fabio? Gdzie jest miasto… Hirundum? Chłopiec spojrzał na nią, zaskoczony.
— Hirundum to nie miasto — powiedział. - To wielka farma. Są tam sady i ogrody dostarczające warzyw i owoców dla wszystkich miast w okolicy. Są tam też stawy, w których hoduje się karpie i inne ryby…
— Jak daleko stąd do tego Hirundum? Którędy? Pokaż mi.
— A dlaczego chcesz to wiedzieć?
— Pokaż mi, prosiłam.
— Widzisz tę drogę, prowadzącą na zachód? Tam gdzie te wozy? Tamtędy właśnie jedzie się do Hirundum. To jakieś piętnaście mil, cały czas lasami.
— Piętnaście mil — powtórzyła Ciri. - Niedaleko, gdy się ma dobrego konia… Dziękuję ci, Fabio.
— Za co mi dziękujesz?
— Nieważne. Teraz zaprowadź mnie na rynek. Obiecałeś.
— Chodźmy.
Takiego ścisku i zgiełku, jaki panował na rynku Gors Velen, Ciri nigdy jeszcze nie widziała. Hałaśliwy targ rybny, przez który niedawno przechodzili, w porównaniu z rynkiem sprawiał wrażenie cichej świątyni. Plac był iście gigantyczny, a mimo to wydawało się jej, że będą mogli co najwyżej poprzyglądać się z daleka, bo o dostaniu się na teren jarmarku nie ma nawet co marzyć. Fabio jednak śmiało wdarł się w skłębiony tłum, ciągnąc ją za rękę. Ciri z miejsca zakręciło się w głowie.
Przekupnie darli się, kupujący darli się jeszcze głośniej, zagubione w tłoku dzieci wyły i lamentowały. Bydło ryczało, owce beczały, ptactwo kwakało i gdakało. Krasnoludzcy rzemieślnicy zawzięcie walili młotkami w jakieś blachy, a gdy przerywali walenie, by się napić, zaczynali plugawię kląć. Z kilku punktów placu rozbrzmiewały piszczałki, gęśle i cymbały, koncertowali widać waganci i muzycy. Na domiar złego ktoś niewidoczny wśród ciżby bez ustanku daj: w mosiężną surmę. Z pewnością nie był to muzyk.
Ciri uskoczyła przed biegnącą truchtem, przenikliwie kwiczącą świnią i wpadła na klatki z kurami. Potrącana, nadepnęła na coś, co było miękkie i zamiauczało. Odskoczyła, o mały włos nie wpadając pod kopyta wielkiego, śmierdzącego, obrzydliwego i budzącego grozę bydlaka, roztrącającego ludzi kosmatymi bokami.
— Co to było? — jęknęła, łapiąc równowagę. - Fabio?
— Wielbłąd. Nie bój się.
— Nie boję się! Też coś!
Rozglądała się ciekawie. Przyjrzała się pracy niziołków, produkujących na oczach publiki ozdobne bukłaki z koziej skóry, pozachwycała się pięknymi lalkami, oferowanymi na straganie przez parę półelfów. Pooglądała wyroby z malachitu i jaspisu, które wystawiał na sprzedaż ponury i burkliwy gnom. Z zainteresowaniem i znawstwem obejrzała miecze w warsztacie płatnerza. Poobserwowała dziewczęta wyplatające koszyki z wikliny i doszła do wniosku, że nie ma nic gorszego niż praca.
Dmący w surmę przestał dąć. Prawdopodobnie go zabito.
— Co tu tak smakowicie pachnie?
— Pączki — Fabio pomacał sakiewkę. - Masz życzenie zjeść jednego?
— Mam życzenie zjeść dwa.
Sprzedawca podał trzy pączki, przyjął piątaka i wydał cztery miedziaki, z których jeden przełamał na pół. Ciri, powoli odzyskując kontenans, przyglądała się operacji łamania, łapczywie pochłaniając pierwszego pączka.
— Czy to stąd — spytała, zabierając się za drugiego — pochodzi powiedzenie: „Niewart złamanego grosza"?
— Stąd — Fabio przełknął swojego pączka. - Przecież nie ma niniejszych monet niż grosz. Czy tam, skąd pochodzisz, nie używa się półgroszków?
— Nie — Ciri oblizała palce. - Tam, skąd pochodzę, używało się złotych dukatów. Poza tym to całe łamanie było bez sensu i niepotrzebne.
— Dlaczego?
— Bo mam życzenie zjeść trzeciego pączka.
Nadziewane śliwkowymi powidłami pączki zadziałały jak najcudowniejszy eliksir. Ciri nabrała humoru, a kotłujący się plac przestał przerażać, zaczął się nawet podobać. Nie pozwoliła już, by Fabio wlókł ją za sobą, sama pociągnęła go w największy tłok, ku miejscu, z którego ktoś przemawiał, wlazłszy na zaimprowizowaną z beczek mównicę. Przemawiającym był podstarzały grubas. Po ogolonej głowie i burej szacie Ciri rozpoznała w nim wędrownego kapłana. Widywała już takich, czasami odwiedzali świątynię Melitele w Ellander. Matka Nenneke nigdy nie mówiła o nich inaczej jak „ci fanatyczni durnie".
— Jedno jest na świecie prawo! — ryczał gruby kapłan. - Prawo boskie! Cała natura temu prawu podlega, cała ziemia i wszystko, co na tej ziemi żyje! A czary i magia są temu prawu przeciwne! Przeklęci więc są czarownicy i bliski jest dzień gniewu, w którym ogień z niebios zniszczy ich plugawą wyspę! Runą wówczas mury Loxii, Aretuzy i Garstangu, za którymi właśnie zbierają się ci poganie, by swe knowania obmyślać! Runą te mury…
— I trza będzie, psia mać, od nowa stawiać — mruknął stojący obok Ciri czeladnik mularski w kitlu upapranym wapnem.
— Upominam was, ludzie dobrzy i pobożni — wrzeszczał kapłan — nie wierzcie czarownikom, nie obracajcie się ku nim ni za radą, ni z prośbą! Nie dajcie się zwieść ni ich postacią piękną, ni mową gładką, bo zaprawdę powiadam wam, że są owi czarodzieje niby groby pobielane, z wierzchu piękne, we wnętrzu zaś zgnilizny pełne i spróchniałych kości!
— Widzieliście go — rzekła młoda niewiasta z koszykiem pełnym marchwi — jaki to w gębie mocny. Na magików szczeka, bo zawidzi im, i tyle.
— Pewno — przytaknął mularz. - Samemu, patrzajta, łeb niby jaje wyłysiał, a kałdun podle kolan wisi. A czarodzieje urodziwe są, ani grubną, ani łysieją… A czarodziejki, ha, sama krasa…
— Bo diabłu duszę za tę krasę przedały! — krzyknął niski osobnik z szewskim młotkiem za pasem.
— Głupiś, butorobie. Gdyby nie dobre panie z Aretuzy, dawno z torbami byś poszedł! Dzięki nim masz co żreć!
Fabio pociągnął Ciri za rękaw, ponownie pogrążyli się w tłumie, który poniósł ich w stronę centrum placu. Usłyszeli łomot bębna i gromkie okrzyki wzywające do uciszenia się. Tłum ani myślał się uciszyć, ale obwoływaczowi z drewnianego podwyższenia wcale to nie przeszkadzało. Miał donośny, ćwiczony głos i umiał się nim posługiwać.
— Wiadomym się czyni — zaryczał, rozwinąwszy rulon pergaminu — jako Hugo Ansbach, z rodu niziołek, spod prawa jest wyjęty, bo złoczyńcom elfom, co się Wiewiórkami mianują, w domie swoim dał nocleg i gościnę. Toż samo Justin Ingvar, kowal, z rodu krasnolud, który niecnotom owym groty do strzał kuł. Tegdy na obu burgrabia ślad ogłasza i ścigać ich nakazuje. Kto ich pochwyci, temu nagroda: pięćdziesiąt koron gotówką. A jeśli kto im da strawę lubo schronienie, za wspólnika winy ich poczytany będzie i jednaka kara jemu jako i im wymierzona będzie. A jeśli w opolu albo we wsi pochwyceni będą, całe opole albo wieś da płatę…