Za ogrodzeniem z płachty tłoczyli się mieszczanie, otaczając zwartym pierścieniem zbity z desek podest, na którym stała drewniana, okryta kobiercem klatka. Wpuściwszy brakujących do kompletu widzów, dziobaty wskoczył na podest, wziął długą tyczkę i strącił nią kobierzec. Powiało padliną i nieprzyjemnym gadzim smrodem. Widzowie zaszemrali i cofnęli się lekko.
— Roztropnie czynicie, dobrzy ludzie — oznajmił dziobaty. - Nie za blisko, bo to nieprzezpiecznie!
W klatce, wybitnie dla niego za ciasnej, leżał zwinięty w kłębek jaszczur, pokryty ciemną łuską o dziwnym rysunku. Gdy dziobaty stuknął w klatkę tyczką, gad zaszamotał się, zazgrzytał łuskami o pręty, wyciągnął długą szyję i zasyczał przeszywająco, demonstrując ostre, białe, stożkowate zęby, silnie kontrastujące z niemal czarną łuską dookoła paszczy. Widzowie westchnęli głośno. Zaniósł się przenikliwym ujadaniem kudłaty piesek, trzymany na rękach przez kobietę o wyglądzie przekupki.
— Patrzcie uważnie, dobrzy ludzie — zawołał dziobaty. - I radujcie się temu, że w naszych stronach podobne maszkary nie żyją! Oto potworny bazyliszek z dalekiej Zerrikanii! Nie zbliżajcie się, nie zbliżajcie, bo choć w klatce zamkniony, samym swym dechem może on was zatruć!
Ciri i Fabio przepchnęli się wreszcie przez wianuszek widzów.
— Bazyliszek — kontynuował dziobaty z podwyższenia, wspierając się na tyczce jak strażnik na halabardzie — to najjadowitsza bestia świata! Albowiem bazyliszek królem jest wszystkich żmijów! Gdyby bazyliszków więcej było, przepadłby ten świat ze szczętem! Szczęściem wielce rzadki to potwór, bo rodzi się z jaja przez koguta zniesionego. A sami wszak wiecie, ludziska, jako nie każdy kogut jaja znosi, a jeno taki plugawiec, któren sposobem kwoki drugiemu kogutu kupra nadstawia.
Spektatorzy chóralnym śmiechem zareagowali na przedni — czy może raczej tylny — żart. Nie śmiała się jedynie Ciri, cały czas bacznie obserwująca stwora, który podrażniony hałasem zwijał się, tłukł o pręty klatki i kąsał je, nadaremnie usiłując rozwinąć w ciasnocie pokaleczone błony skrzydeł.
— Jaje, przez takiego koguta ulężone — ciągnął dziobaty — musi sto i jeden jadowitych wężów wysiedzieć! A gdy się z jaja wykluje bazyliszek…
— To nie jest bazyliszek — stwierdziła Ciri, gryząc bergamotkę. Dziobaty spojrzał na nią koso.
— …gdy się bazyliszek wykluje, powiadam — kontynuował — te gdy wszystkie węże z gniazda wyżre, ich truciznę chłonąc, ale szkody nijakiej od tego nie zaznaje. Sam zaś jadem się tak nadmie, że nie tylko zębem zabić zdoła, nie dotykiem nawet, ale dechem samym! A gdy konny rycerz weźmie i dzidą bazyliszka przebodzie, to trucizna po drzewcu w wierch uderzy, zarazem jeźdźca i konia na miejscu ubije!
— To jest nieprawdziwa nieprawda — powiedziała głośno Ciri, wypluwając pestkę.
— Prawda najprawdziwsza! — zaprotestował dziobaty. - Ubije, konia i jeźdźca ubije!
— Akurat!
— Cichaj, panieneczko! — krzyknęła przekupka z pieskiem. - Nie przeszkadzaj! Chcemy się podziwować i posłuchać!
— Ciri, przestań — szepnął Fabio, trącając ją w bok. Ciri fuknęła na niego, sięgając do koszyczka po kolejną gruszkę.
— Przed bazyliszkiem — dziobaty podniósł głos we wzmagającym się wśród spektatorów szumie — każdy zwierz w te pędy zmyka, gdy tylko jego syk posłyszy. Każdy zwierz, nawet smok, co ja mówię, kokodryl nawet, a kokodryl niemożebnie jest straszny, kto go widział, ten wie. Jedno tylko jedyne zwierzę nie lęka się bazyliszka, a jest to kuna. Kuna, gdy potwora na pustyni zoczy, to do łasa czem prędzej bieży, tam jej tylko znane ziele wyszukuje i zjada. Wtedy jad bazyliszka już kunie niestraszny i zagryźć go może wnet na śmierć…
Ciri parsknęła śmiechem i zaimitowała wargami przeciągły, nader nieprzystojny odgłos.
— Hej, mądralo! — nie wytrzymał dziobaty. - Jeśli ci co nie w smak, to wynocha! Nie ma musu słuchać ni na bazyliszka patrzeć!
— To nie jest żaden bazyliszek.
— Tak? A co to jest, pani przemądrzalska?
— Wiwerna — stwierdziła Ciri, odrzucając ogonek gruszki i oblizując palce. - Zwyczajna wiwerna. Młoda, nieduża, zagłodzona i brudna. Ale wiwerna, i tyle. W Starszej Mowie: wyyern.
— O, patrzajta! — wrzasnął dziobaty. - Jaka to umna i uczona nam się trafiła! Zawrzyj gębusię, bo jak cię…
— Hola — odezwał się jasnowłosy młodzik w aksamitnym berecie i pozbawionym herbu wamsie giermka, trzymający pod ramię delikatną i bladziutką dziewczynę w sukience koloru moreli. - Wolnego, mości zwierzołapie! Nie groźcie szlachciance, bym was snadnie mym mieczem nie skarcił. A nadto coś mi tu oszustwem pachnie!
— Jakie oszustwo, młody panie rycerzu? — zachłysnął się dziobaty. - Łże ta smar… Chciałem rzec, myli się ta szlachetnie urodzona panna! To jest bazyliszek!
— To jest wiwerna — powtórzyła Ciri.
— Jaka tam werna! Bazyliszek! Spójrzcie jeno, jaki srogi, jak syczy, jak klatkę kąsa! Jakie ma zębiska! Zębiska, powiadam, ma jak…
— Jak wiwerna — wykrzywiła się Ciri.
— Jeśliś wszystkie rozumy pojadła — dziobaty utkwił w niej spojrzenie, którego nie powstydziłby się autentyczny bazyliszek — to zbliż się! Podejdź, by na ciebie dechnął! Wraz wszyscy zobaczą, jak się wykopyrtniesz, od jadu pośmiawszy! No, podejdź!
— Proszę bardzo — Ciri wyszarpnęła rękę z uścisku Fabia i postąpiła krok do przodu.
— Nie zezwolę na to! — krzyknął jasnowłosy giermek, porzucając swą morelową towarzyszkę i zagradzając Ciri drogę. - Nie może to być! Nazbyt się narażasz, miła damo.
Ciri, której jeszcze nikt tak nie tytułował, pokraśniała lekko, spojrzała na młodzika i zatrzepotała rzęsami w sposób po wielekroć wypróbowany na pisarczyku Jarre.
— Nie ma żadnego ryzyka, szlachetny rycerzu — uśmiechnęła się uwodzicielsko, wbrew przestrogom Yennefer, która nader często przypominała jej przypowiastkę o głupim i serze. - Nic mi się nie stanie. Ten niby jadowity oddech to blaga.
— Chciałbym jednak — młodzik położył dłoń na rękojeści miecza — być obok ciebie. Ku ochronie i obronie… Czy pozwolisz?
— Pozwolę — Ciri nie wiedziała, dlaczego wyraz wściekłości na twarzy morelowej panny sprawia jej tak wielką przyjemność.
— To ja ją chronię i bronię! - Fabio zadarł głowę i spojrzał na giermka wyzywająco. - I też z nią idę!
— Panowie — Ciri napuszyła się i uniosła nos. - Więcej godności. Nie pchajcie się. Dla wszystkich wystarczy.
Pierścień widzów zafalował i zamruczał, gdy śmiało zbliżyła się do klatki, czując niemal oddechy obu chłopców na karku. Wiwerna zasyczała wściekle i zaszamotała się, w nozdrza uderzył gadzi odór. Fabio sapnął głośno, ale Ciri nie cofnęła się. Podeszła jeszcze bliżej i wyciągnęła rękę, prawie dotykając klatki. Potwór runął na pręty, orząc je zębami. Tłum znowu zafalował, ktoś wrzasnął.
— No i co? — Ciri obróciła się, biorąc dumnie pod boki. - Umarłam? Otruł mnie ten niby jadowity potwór? Taki z niego bazyliszek, jak ze mnie…
Urwała, widząc nagłą bladość pokrywającą twarze giermka i Fabia. Odwróciła się błyskawicznie i zobaczyła, jak dwa pręty klatki rozłażą się pod naporem rozwścieczonego jaszczura, wyrywając z ramy zardzewiałe gwoździe.
— Uciekajcie! — wrzasnęła na całe gardło. - Klatka pęka!
Widzowie z krzykiem runęli ku wyjściu. Kilku usiłowało przedrzeć się przez płachtę, ale zaplątali w nią tylko siebie i innych, poprzewracali, tworząc wrzeszczące kłębowisko. Giermek chwycił Ciri za ramię dokładnie w tym momencie, gdy usiłowała odskoczyć, w rezultacie oboje zatoczyli się, potknęli i upadli, przewracając również Fabia. Kudłaty piesek przekupki zaczął ujadać, dziobaty szkaradnie bluźnić, a zupełnie zdezorientowana morelowa panna — przeraźliwie piszczeć.