— Patrzcie go — powiedział. - Spieszno mu. Hę, synku, poszczęściło ci się. W sam czas tu doskakałeś.
— Ano — poruszył brodą drugi staruszek i popędził muły. - W sam czas. Gdybyś tu w południe zajechał, stałbyś wraz z nami, czekał na wolny przejazd. Wszystkim nam pilno, ale czekać przyszło. Jak pojedziesz, gdy trakt zamknięty?
— Zamknięty był trakt? A to jaką modą?
— Srogi ludojad się tu objawił, synku. Na rycerza napadł, co samowtór z pachołkiem traktem jechał. Rycerzowi podobnież potwór głowę wraz z hełmem urwał, koniu kiszki wypuścił. Pachołek umknąć zdołał, bajał, że zgroza jedna, że czerwony był pono gościniec od juchy…
— Co to było za monstrum? — spytał Aplegatt, wstrzymując konia, by móc kontynuować rozmowę z woźnicami wlokącego się wozu. - Smok?
— Nie, nie smok — powiedział drugi staruszek, ten w słomianym kapeluszu. - Powiadają, mandygora, czy jakoś tak. Pachołek gadał, że latająca bestyja, okrutnie wielga. A zawzięta! Myślelim, że żre rycerza i odleci, ale gdzie tam! Siadła pono na drodze, kurwa jej mać, i siedzi, syczy, zębiskami łyska… No, to i zatkała szlak niczym korek flaszkę, bo kto podjechał i potworę zoczył, zostawiał wóz i chodu nazad. Ustawiło się tedy wozów na pół mili, a dookoła, jak sam baczysz, synku, gęstwa i mokradło, ani objechać, ani zawrócić. Stalim tedy…
— Tylu chłopa! — parsknął goniec. - A stali jak dudki! Było topory wziąć a dzidy i wyżenąć bestię z drogi albo ubić.
— Ano, paru próbowało — powiedział powożący staruszek, popędzając muły, bo kolumna ruszyła szybciej. -Trzech krasnoludów z kupieckiej straży, a z nimi czterej nowobrańcy, co do Carreras do twierdzy szli, do wojska. Krasnoludów bestyja okrutnie poharatała, a nowobrańcy…
— Czmychnęli — dokończył drugi staruszek, po czym soczyście i daleko splunął, niechybnie trafiając w wolną przestrzeń między zadami mułów. - Czmychnęli, ledwo ową mandygorę zoczyli. Jeden pono w gacie się sfajdał. O, patrzaj, patrzaj, synku, to on! Tam!
— Co wy mi tu — zdenerwował się lekko Aplegatt — posrańca chcecie pokazywać? Nieciekawym…
— Nie to! Potwór! Ubity potwór! Wojacy na furę go kładą! Widzicie?
Aplegatt stanął w strzemionach. Pomimo zapadających ciemności i tłoczących się ciekawskich dostrzegł podnoszone przez żołnierzy ogromne płowe cielsko. Nietoperze skrzydła i skorpioni ogon potwora wlokły się bezwładnie po ziemi. Krzyknąwszy chóralnie, wojacy unieśli zewłok wyżej i zwalili na wóz. Zaprzężone do wozu konie, zaniepokojone widać smrodem krwi i ścierwa, zarżały, targnęły dyszlem.
— Nie stać! - wrzasnął na staruszków komenderujący żołnierzami dziesiętnik. - Dalej jechać! Nie tarasować przejazdu!
Dziadek popędził muły, wóz podskoczył na koleinach. Aplegatt szturchnął konia piętą, zrównał się.
— Wojacy, widno, bestię utłukli?
— Ale tam — zaprzeczył staruszek. - Wojacy, jak przyszli, jeno gęby na ludzi rozwierali, rugali. A to stój, a to nastąp się, a to to, a to sio. Do potwora im spieszno nie było. Posłali po wiedźmina.
— Po wiedźmina?
— Tak było — zapewnił drugi staruszek. - Któremuś się przypomniało, że we wsi wiedźmina widział, tedy posłali po niego. Przejeżdżał potem podle nas. Włos miał biały, gębę paskudną i srogi miecz na plecach. Nie minęła godzina, jak ktoś od przodka krzyknął, że zara będzie można jechać, bo wiedźmin bestyję ukatrupił. Tegdy ruszylim nareszcie i akuratnieś ty się, synku, napatoczył.
— Ha — rzekł Aplegatt w zamyśleniu. - Tyle lat po drogach gonię, a jeszcze wiedźmina nie napotkałem. Widział kto, jak on tego potwora sprawiał?
— Ja widziałem! — zawołał chłopak ze zmierzwioną czupryną, podkłusowując z drugiej strony wozu. Jechał na oklep, powodując chudą hreczkowatą szkapką za pomocą kantara. - Wszystko widziałem! Bo przy żołnierzach byłem, na samiuśkim przodku!
— Patrzcie go, smarka — powiedział powożący staruszek. - Mleko pod nosem, a jak się mądrzy. A batem chcesz?
— Niechajcie go, ojciec — wtrącił się Aplegatt. - Skoro rozstaje, tam na Carreras pojadę, a wcześniej chciałoby się wiedzieć, co było z tym wiedźminem. Gadaj, mały.
— A było tak — zaczął szybko chłopak, jadąc stępa obok zaprzęgu — że przybył ów wiedźmin do wojskowego komendanta. Rzekł, że zwie się Gerant. Komendant za się na to, że jak się zwał, tak się zwał, lepiej niech się do roboty weźmie. I pokazał, kędy potwór siedzi. Wiedźmin podszedł bliżej, popatrzył krzynkę. Do potwora było ze staje, albo i więcej nawet, ale on tylko z dala pojrzał i od razu mówi, że to jest mantikora wyjątkiem wielga i że ubije ją, jak mu dwieście koron zapłacą.
— Dwieście koron? — zachłysnął się drugi staruszek. -Co on, ze szczętem zdumiał?
— To samo pan komendant rzekli, ino że plugawiej nieco. A wiedźmin na to, że tyle to ma kosztować i że jemu zajedno, niech potwór siedzi na drodze choćby do sądnego dnia. Komendant na to, że tyli grosza nie zapłaci, wolej mu poczekać, aż stwora sama odleci. Wiedźmin za się na to, że stwora nie odleci, bo głodna jest i wściekła. A jeśli odleci, to wnet nazad powróci, bo to jej łowieckie tero… teret… teretor…
— A ty, smarku, nie bublij! — zezłościł się powożący staruszek, bez widocznego skutku próbując wysmarkać się w palce, w których jednocześnie trzymał lejce. - Jeno mów, jak było!
— Wżdy mówię! Rzekł wiedźmin tak: nie odleci potwór, a będzie sobie całą noc rycerza ubitego jadł, powolutku, bo rycerz w zbroicy, wydłubać go trudno ze środka. Na to podeszli kupce i nuże wiedźmina ugadywać, tak i siak, że ściepkę zrobią i sto koron mu dadzą. A wiedźmin im na to, że bestia, pry, zowie się mantikora i bardzo jest nieprzezpieczna, tedy sto koron to se mogą wsadzić do rzyci, on karku nie nadstawi. Na to komendant rozsierdził się i powiedział, że taka to już pieska i wiedźmińska dola karku nadstawiać i że wiedźmin rychtyk do tego jest jako właśnie ona rzyć do srania. A kupce widać bojali się, że wiedźmin takoż rozsierdzi się i precz ruszy, bo ugodzili się na sto pięćdziesiąt. I wiedźmin miecza dobył i gościńcem poszedł, ku temu miejscu, gdzie potwora siedziała. A komendant znak od uroku w ślad za nim zrobił, na ziem popluł i rzekł, że takich odmieńców piekielnych nie wiedzieć czemu ziemia nosi. Jeden kupiec za się na to, że jakby wojsko, miast po lasach za elfami ganiać, straszydła z dróg przepędzało, toby wiedźminów nie było trzeba i że…
— Nie pleć — przerwał staruszek — ino opowiadaj, coś widział.
— Jam — pochwalił się chłopak — wiedźmińskiego konia strzegł, kobyłki kasztanki ze strzałką białą.
— Z kobyłką pies tańcował! A jak wiedźmin potwora ubijał, widziałeś?
— Eee… — zająknął się chłopak. - Nie widziałem… Do tyłu mnie wypchli. Wszyscy w głos wrzeszczeli i konie się spłoszyły, tedy…
— Przeciem mówił — rzekł pogardliwie dziadek — że gówno on widział, smark jeden.
— Alem widział wiedźmina, gdy wrócił! - zaperzył się chłopak. - A komendant, który na wszystko baczył, blady był całkiem na licu i rzekł po cichu do żołnierzów, że są to czary magiczne albo sztuczki elfie, że zwykły człowiek tak szybko mieczem robić nie zdoła… Wiedźmin za się od kupców wziął pieniądz, kobyłki dosiadł i pojechał.
— Hmmm… — mruknął Aplegatt. - Którędy pojechał? Traktem ku Carreras? Jeśli tak, to go może dognam, choć mu się przyjrzę…