Jeden Redańczyk z trzaskiem wyrżnął twarzą w kamienny łeb chimery, ciurkająca z paszczy woda natychmiast zabarwiła się na czerwono. Drugi dostał nasadą pięści w tchawicę, zgiął się, jakby wyrywano mu genitalia. Trzeci, walnięty łokciem w oko, odskoczył z jękiem. Dijkstra chwycił wiedźmina w niedźwiedzi uścisk, a Geralt z mocą uderzył go obcasem w śródstopie. Szpieg zawył i przekomicznie zapląsał na jednej nodze.
Kolejny zbir chciał rąbnąć wiedźmina kordem, ale rąbnął powietrze. Geralt chwycił go jedną ręką za łokieć, drugą za nadgarstek, zakręcił, zwalając na ziemię dwóch innych, próbujących wstać. Trzymany zbir był silny, ani myślał wypuścić korda. Geralt wzmocnił chwyt i z trzaskiem złamał mu rękę.
Dijkstra, nadal kicając na jednej nodze, podniósł z ziemi korsekę i zamierzał przybić wiedźmina do muru trój-zębnym ostrzem. Geralt uchylił się, chwycił drzewce oburącz i zastosował znaną uczonym zasadę dźwigni. Szpieg, widząc rosnące w oczach cegły i fugi muru, puścił korsekę, ale i tak zbyt późno, by uniknąć zderzenia się kroczem z ciurkającym wodą łbem chimery.
Geralt wykorzystał korsekę do zwalenia z nóg kolejnego zbira, potem oparł drzewce o posadzkę i uderzeniem buta złamał je, skracając do długości miecza. Wypróbował pałkę, najpierw waląc w kark Dijkstrę siedzącego okrakiem na chimerze, a zaraz po tym uciszając wycie draba ze złamaną ręką. Szwy dubletu już dawno puściły pod obiema pachami i wiedźmin czuł się znacznie lepiej.
Ostatni trzymający się na nogach drab też zaatakował korseką, sądząc, że jej długość daje mu przewagę. Geralt uderzył go w nasadę nosa, drab z impetem usiadł na donicy z agawą. Inny Redańczyk, nadzwyczaj uparty, wczepił się w udo wiedźmina i ugryzł go boleśnie. Wiedźmin zrobił się zły i silnym kopniakiem pozbawił gryzonia możliwości gryzienia.
Na schody wbiegł zdyszany Jaskier, zobaczył, co się dzieje, i zbladł jak papier.
— Geralt! — wrzasnął po chwili. - Ciri zniknęła! Nie ma jej!
— Spodziewałem się tego — wiedźmin zdzielił kijem kolejnego Redańczyka nie chcącego leżeć spokojnie. - Ależ dajesz na siebie czekać, Jaskier. Mówiłem ci wczoraj, gdyby coś się stało, masz w dyrdy lecieć do Aretuzy! Przyniosłeś mój miecz?
— Obydwa!
— Ten drugi to miecz Ciri, idioto — Geralt grzmotnął draba usiłującego wstać z agawy.
— Nie znam się na mieczach — wysapał poeta. - Na bogów, przestań ich tłuc! Nie widzisz redańskich orłów? To ludzie króla Vizimira! To oznacza zdradę i bunt, za to można trafić do lochu…
— Na szafot — zabełkotał Dijkstra, dobywając sztyletu i zbliżając się chwiejnym krokiem. - Obaj pójdziecie na szafot…
Więcej powiedzieć nie zdążył, bo upadł na czworaki, palnięty w bok głowy ułomkiem drzewca korseki.
- Łamanie kołem — ocenił ponuro Jaskier. - Poprzedzone szarpaniem gorącymi kleszczami…
Wiedźmin kopnął szpiega w żebra. Dijkstra przewrócił się na bok jak ubity łoś.
- Ćwiartowanie — ocenił poeta.
— Przestań, Jaskier. Dawaj oba miecze. I zjeżdżaj stąd, ale szybko. Uciekaj z wyspy. Uciekaj jak najdalej!
— A ty?
— Wracam na górę. Muszę ratować Ciri… I Yennefer. Dijkstra, leż grzecznie i zostaw w spokoju sztylet!
— Nie ujdzie ci to płazem — wydyszał szpieg. - Sprowadzę moich… Pójdę za tobą…
— Nie pójdziesz.
— Pójdę. Mam na pokładzie „Spady" pięćdziesięciu ludzi…
— A jest wśród nich cyrulik?
— Hę?
Geralt zaszedł szpiega od tyłu, schylił się, chwycił go za stopę, szarpnął, skręcił raptownie i bardzo mocno. Chrupnęło. Dijkstra zawył i zemdlał. Jaskier wrzasnął, jak gdyby to był jego własny staw.
— To, co zrobią mi po ćwiartowaniu — mruknął wiedźmin — to już mnie mało obchodzi.
W Aretuzie panowała cisza. Na sali balowej pozostały już wyłącznie niedobitki, nie mające sił, by hałasować. Geralt ominął salę, nie chcąc, by go zauważono.
Nie bez trudu odnalazł komnatkę, w której nocował z Yennefer. Korytarze pałacu były istnym labiryntem i wszystkie wyglądały tak samo.
Szmaciana laleczka patrzyła na niego oczami z guzików.
Usiadł na łóżku, mocno obejmując głowę dłońmi. Na podłodze komnatki nie było krwi. Ale na oparciu krzesła wisiała czarna suknia. Yennefer przebrała się. W męski strój, uniform spiskowców?
Albo wywleczono ją w bieliźnie. W kajdanach z dwimerytu.
We wnęce okna siedziała Marti Sodergren, uzdrowicielka. Podniosła głowę, słysząc jego kroki. Policzki miała mokre od łez.
— Hen Gedymdeith nie żyje — powiedziała łamiącym się głosem. - Serce. Niczego nie mogłam zrobić… Dlaczego wezwali mnie tak późno? Sabrina uderzyła mnie. Uderzyła mnie w twarz. Dlaczego? Co tu się stało?
— Czy widziałaś Yennefer?
— Nie, nie widziałam. Zostaw mnie. Chcę być sama.
— Wskaż mi najkrótszą drogę do Garstangu. Proszę.
Powyżej Aretuzy były trzy zakrzaczone tarasy, dalej zbocze góry robiło się urwiste i niedostępne. Nad urwiskiem wznosił się Garstang. U podstawy pałac był ciemnym, jednolicie gładkim, przylepionym do skał blokiem kamienia. Dopiero wyższa kondygnacja pobłyskiwała marmurem i witrażami okien, złociła się w słońcu blachą kopuł.
Brukowana droga wiodąca do Garstangu i dalej, na szczyt, wiła się dookoła góry jak wąż. Była jednak jeszcze jedna droga, krótsza — schody łączące tarasy, tuż pod Garstangiem znikające w czarnej paszczęce tunelu. Te właśnie schody wskazała wiedźminowi Marti Sodergren.
Zaraz za tunelem był most spinający krawędzie przepaści. Za mostem schody pięły się ostro w górę i skręcały, ginęły za załomem. Wiedźmin przyspieszył kroku.
Balustrada schodów udekorowana była posążkami faunów i nimf. Posążki sprawiały wrażenie żywych. Poruszały się. Medalion wiedźmina zaczął silnie drgać.
Przetarł oczy. Pozorny ruch posążków polegał na tym, że zmieniały postać. Gładki kamień zamieniał się w porowatą, bezkształtną masę, zżartą przez wichry i sól. I zaraz po tym odnawiał się znowu.
Wiedział, co to znaczy. Maskująca Thanedd iluzja chwiała się, zanikała. Mostek też był częściowo iluzoryczny. Przez dziurawy jak rzeszoto kamuflaż przezierała przepaść i huczący na jej dnie wodospad.
Nie było ciemnych płyt wskazujących bezpieczną drogę. Przeszedł przez mostek powoli, bacząc na każdy krok, przeklinając w duchu stratę czasu. Gdy znalazł się po drugiej stronie przepaści, usłyszał kroki biegnącego człowieka.
Poznał go od razu. Z góry, ze schodów, zbiegał Dorregaray, czarodziej będący w służbie króla Ethaina z Cidaris. Pamiętał słowa Filippy Eilhart. Czarodziejów, którzy reprezentowali neutralnych królów, zaproszono do Garstangu jako obserwatorów. Ale Dorregaray gnał po schodach w tempie, które sugerowało, że zaproszenie nagle odwołano.
— Dorregaray!
— Geralt? — sapnął czarodziej. - Co ty tu robisz? Nie stój, uciekaj! Szybko w dół, do Aretuzy!
— Co się stało?
— Zdrada!
— Co?
Dorregaray nagle drgnął i kaszlnął dziwnie, a zaraz po tym pochylił się i upadł prosto na wiedźmina. Zanim Geralt chwycił go, zdążył dostrzec brzechwę szaropiórej strzały sterczącej mu z pleców. Zachwiał się z czarodziejem w objęciach i to uratowało mu życie, bo druga identyczna strzała, zamiast przebić mu gardło, łupnęła w obleśnie uśmiechniętą facjatę kamiennego fauna, utrącając mu nos i część policzka. Wiedźmin puścił Dorregaraya i zanurkował za balustradę schodów. Czarodziej zwalił się na niego.