Выбрать главу

— Co z dziewczyną i Yennefer?

— Nie wiem — czarodziejka zaniosła się kaszlem, splunęła krwią. Oddychała bardzo płytko i z wyraźnym trudem. - Po którejś z rzędu eksplozji na moment straciłam przytomność. Ten z blizną i jego elfy obezwładnili mnie. Terranova najpierw mnie skopał, a potem wyrzucił oknem.

— To nie tylko noga, Keira. Masz połamane żebra.

— Nie zostawiaj mnie.

— Muszę. Wrócę po ciebie.

— Akurat.

*****

Na początku był tylko migotliwy chaos, pulsowanie cieni, kotłowisko mroku i jasności, chór bełkotliwych, dobiegających z otchłani głosów. Nagle głosy przybrały na sile, dookoła eksplodował wrzask i huk. Jasność wśród mroku stała się ogniem pożerającym arrasy i gobeliny, snopami iskier zdającymi się tryskać ze ścian, z balustrad i z kolumn podtrzymujących sklepienie.

Ciri zakrztusiła się dymem i zrozumiała, że to już nie sen.

Spróbowała wstać, wspierając się na rękach. Natrafiła dłonią na wilgoć, spojrzała w dół. Klęczała w kałuży krwi. Tuż obok leżało nieruchome ciało. Ciało elfa. Poznała to od razu.

— Wstań.

Yennefer stała obok. W dłoni miała sztylet.

— Pani Yennefer… Gdzie my jesteśmy? Niczego nie pamiętam…

Czarodziejka szybko chwyciła ją za rękę.

— Jestem przy tobie, Ciri.

— Gdzie my jesteśmy? Dlaczego wszystko się pali? Kim jest ten… Ten tutaj?

— Powiedziałam ci kiedyś, wieki temu, że Chaos wyciąga po ciebie rękę. Pamiętasz? Nie, pewnie nie pamiętasz. Ten elf wyciągnął po ciebie rękę. Musiałam zabić go nożem, bo jego mocodawcy tylko czekają, by któraś z nas ujawniła się, używając magii. I doczekają się, ale jeszcze nie teraz… Jesteś już całkowicie przytomna?

— Ci czarodzieje… — szepnęła Ciri. - Ci w dużej sali… Co ja do nich mówiłam? I dlaczego to mówiłam? Ja wcale nie chciałam… Ale musiałam mówić! Dlaczego? Dlaczego, pani Yennefer?

— Cicho, brzydulko. Popełniłam błąd. Nikt nie jest doskonały.

Z dołu rozległ się huk i przeraźliwy krzyk.

— Chodź. Prędko. Nie mamy czasu. Pobiegły korytarzem. Dym był coraz gęstszy, dusił, dławił, oślepiał. Mury dygotały od eksplozji.

— Ciri — Yennefer zatrzymała się na skrzyżowaniu korytarzy, mocno ścisnęła dłoń dziewczynki. - Posłuchaj mnie teraz, posłuchaj uważnie. Ja muszę tu zostać. Widzisz te schody? Zejdziesz nimi…

— Nie! Nie zostawiaj mnie samej!

— Muszę. Powtarzam, zejdziesz tymi schodami. Na sam dół. Tam będą drzwi, za nimi długi korytarz. Na końcu korytarza jest stajnia, w niej stoi jeden osiodłany koń. Tylko jeden. Wyprowadzisz go i dosiądziesz. To wyćwiczony koń, służy gońcom jeżdżącym do Loxii. Zna drogę, wystarczy go popędzić. Gdy będziesz w Loxii, odszukasz Margaritę i oddasz się pod jej opiekę. Nie odstępuj jej nawet na krok…

— Pani Yennefer! Nie! Nie chcę być sama!

— Ciri — powiedziała cicho czarodziejka. - Kiedyś już powiedziałam ci, że wszystko, co robię, robię dla twojego dobra. Zaufaj mi. Proszę cię, zaufaj mi. Biegnij.

Ciri była już na schodach, gdy jeszcze raz usłyszała głos Yennefer. Czarodziejka stała przy kolumnie, opierając o nią czoło.

— Kocham cię, córeczko — powiedziała niewyraźnie. - Biegnij.

*****

Osaczyli ją w połowie schodów. Z dołu dwóch elfów z wiewiórczymi ogonami u czapek, z góry człowiek w czarnym stroju. Ciri bez namysłu przeskoczyła przez balustradę i uciekła w boczny korytarz. Pobiegli za nią. Była szybsza i umknęłaby im bez trudu, gdyby nie to, że korytarz kończył się otworem okiennym.

Wyjrzała. Wzdłuż muru biegł kamienny występ, szeroki może na dwie piędzi. Ciri przełożyła nogi przez parapet i wyszła. Odsunęła się od okna, przywarła plecami do ściany. W oddali lśniło morze.

Z okna wychylił się elf. Miał jaśniutkie włosy i zielone oczy, na szyi jedwabną chustkę. Ciri odsunęła się prędko, posuwając ku drugiemu oknu. Ale przez to drugie wyjrzał człowiek w czarnym stroju. Ten miał oczy ciemne i paskudne, na policzku czerwonawą plamę.

— Mamy cię, dziewko!

Spojrzała w dół. Pod sobą, bardzo daleko, widziała dziedziniec. A nad dziedzińcem, jakieś dziesięć stóp poniżej występu, na którym stała, był mostek łączący dwa krużganki. Tyle że to nie był mostek. To były szczątki mostku. Wąska kamienna kładka z resztkami pogruchotanej balustrady.

— Na co czekacie? — krzyknął ten z blizną. - Wyłaźcie i łapcie ją!

Jasnowłosy elf ostrożnie wyszedł na występ, przycisnął się plecami do ściany. Wyciągnął rękę. Był blisko.

Ciri przełknęła ślinę. Kamienna kładka, pozostałość mostu, nie była węższa niż huśtawka w Kaer Morhen, a ona dziesiątki razy skakała na huśtawkę, umiała amortyzować skok i utrzymywać równowagę. Ale wiedźmińską huśtawkę dzieliły od ziemi cztery stopy, a pod kamienną kładką ziała przepaść tak głęboka, że płyty podwórca wydawały się mniejsze od dłoni.

Skoczyła, wylądowała, zachwiała się, utrzymała równowagę, chwytając się potłuczonej balustrady. Pewnymi kro- karni osiągnęła krużganek. Nie mogła się powstrzymać — odwróciła się i pokazała prześladowcom zgięty łokieć, gest, którego nauczył ją krasnolud Yarpen Zigrin. Człowiek z blizną zaklął głośno.

— Skacz! — krzyknął do jasnowłosego elfa stojącego na występie. - Skacz za nią!

— Chyba zwariowałeś, Rience — powiedział zimno elf. - Skacz sam, jeśli wola.

*****

Szczęście, jak to zwykle bywa, nie dopisało, nie towarzyszyło jej długo. Gdy zbiegła z krużganka i wymknęła się za mur, w krzaki tarniny, schwytano ją. Schwytał ją i unieruchomił w niesamowicie silnym uścisku niski, lekko otyły mężczyzna z opuchniętym nosem i rozciętą wargą.

— Tuś mi — zasyczał. - Tuś mi, laleczko!

Ciii szarpnęła się i zawyła, bo zaciśnięte na jej ramionach dłonie poraziły ją nagle paroksyzmem obezwładniającego bólu. Mężczyzna zarechotał.

— Nie trzepocz, szary ptaszku, bo przypalę ci piórka. Pozwól, niech ci się przyjrzę. Niech no popatrzę na pisklątko, które aż tyle warte jest dla Emhyra var Emreisa, imperatora Nilfgaardu. I dla Vilgefortza.

Ciri przestała się wyrywać. Niski mężczyzna oblizał pokaleczoną wargę.

— Ciekawe — zasyczał znowu, pochylając się ku niej. -Takaś niby cenna, a ja, uważasz, nie dałbym za ciebie nawet złamanego szeląga. Jak też te pozory mylą. Ha! Skarbie mój! A gdyby Emhyrowi dał cię w prezencie nie Vilgefortz, nie Rience, nie ten galant w pierzastym hełmie, ale stary Terranova? Czy Emhyr byłby łaskaw dla starego Terranovy? Co na to powiesz, wieszczko? Wszakże umiesz wieszczyć!

Jego oddech śmierdział nie do wytrzymania. Ciri odwróciła głowę, krzywiąc się. Źle zrozumiał.

— Nie kłap na mnie dziobkiem, ptaszku! Ja nie lękam się ptaszków. A może powinienem? Co, fałszywa wróżbitko? Podstawiona wyrocznio? Czy powinienem lękać się ptaszków?

— Powinieneś — szepnęła Ciri, czując zawrót głowy i ogarniające ją nagle zimno.

Terranova zaśmiał się, odrzucając głowę do tyłu. Śmiech zmienił się w ryk bólu. Wielka szara sowa bezszelestnie sfrunęła z góry i wpiła mu się szponami w oczy. Czarodziej puścił Ciri, gwałtownym ruchem strącił z siebie sowę, a zaraz po tym runął na kolana i chwycił się za twarz. Spomiędzy palców zatętniła krew. Ciri wrzasnęła, cofnęła się. Terranova odjął od twarzy zakrwawione i pokryte śluzem ręce, dzikim, rwącym się głosem zaczął skandować zaklęcie. Nie zdążył. Za jego plecami pojawił się niewyraźny kształt, wiedźmińska klinga zawyła w powietrzu i przecięła mu kark tuż pod potylicą.